Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Bangkok dzień sześćdziesiąty
Zwiń mapę
2012
24
lut

Bangkok dzień sześćdziesiąty

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5757 km
 
dzień sześćdziesiąty 24 lutego

Jedziemy do Bangkoku. Jak zwykle nie tolerujemy tłumu turystów i nie kupujemy biletu na wyspie, a w każdej agencji można go kupić. Jedziemy samodzielnie, najpierw do przystani, później promem, kolejny problem, mówią nam, że autobus do Bangkoku jest pełny. Brak miejsc. Jedziemy zatem do Trat i stamtąd ekskluzywnym autobusem do Bangkoku. Zatrzymujemy się raptem parę razy, jedzie tylko jedna para turystów, jak się okazuje później Szwajcar z Czeszką, oraz kilku lokalnych ludzi. Autobus nie jest wypełniony, klimatyzacja, dostaliśmy wodę i ciasteczka. Po około 4 godzinach widać już drapacze Bangkoku. Jeszcze tylko godzinę przeciskamy się przez miasto, korki okrutne. Następnie dogadujemy się z parą turystów i wspólną taksówką jedziemy na Ko San Road (nie ma to jak dzielenie kosztów:)).
W taksówce mieszają się języki - my między sobą po polsku, Czeszka do nas po czesku, ze Szwajcarem po niemiecku, a on z kolei z nami po angielsku.
Dojeżdżamy na Ko San. Dobrze wrócić na stare śmieci. Wszystko wydaje się dobrze znajome. Jemy najtańsze curry z kurczaka z ryżem i płyniemy na Patpong.
Podróż szybką łódką jakie kursują po Menemie, jest ekscytująca. Dopiero tutaj widać wyraźnie jak miesza się w tym mieście nowoczesność z tradycją. Wysokie wieżowce, upchnięte się miedzy stare świątynie, z charakterystyczną architekturą, nad kilkoma kanałami widać wielkie ubóstwo ludzi mieszkających tutaj.
Patpong to dzielnica podobno aspirująca do nocnego marketu. Owszem, jest tam morze stoisk, z wszystkim: ciuchy, zegarki, paski, biżuteria, słoniki, świeczniki, maskotki i inne zbieracze kurzu.
W dużych ilościach są tam również, a raczej przede wszystkim, nocne kluby. Naganiacze atakują cię od razu, zapraszając do klubu. Drzwi do wielu są szeroko pootwierane widać młode dziewczyny prężące sie na rurach. Oczywiście, że niekompletnie ubrane. Następna uliczka - siedzą panie w rządku. Siedzą, stoją, można sobie którąś wybrać i miło spędzić czas. Ale my grzecznie tuk tukiem wracamy do hotelu.

dzień sześćdziesiąty pierwszy 25 lutego

Złota myśl na dziś: jeśli osoby, które spędziły noc w hotelu, w którym pokój właśnie oglądasz, mówią, że są pogryzieni przez insekty nie przypuszczaj, że twój pokój będzie inny. Na 99,99% jeśli masz specyficzną urodę i podobasz się komarom, będziesz również atrakcyjny dla każdego innego rodzaju insektu.
Niby człowiek wie, ale przy ostatnich dniach podróży jakby traci jasność umysłu, czy co?
Pogryziona jestem niemożliwie. Od 4 rano się drapię. Od 4 rano trwa polowanie na insekty, małe czarne robaczki napęczniałe od mej krwi. Co ciekawe - mąż czysty - nie pogryziony. Nieatrakcyjny dla insektów.
Czym prędzej opuszczamy hotel. Jemy śniadanie i szukamy następnego hotelu. Nie rekomendujemy w żadnym wypadku Orchid House na Rambutti 323/3. No chyba, że jesteś nieatrakcyjny/a (dla insektów). Jemy śniadanie i szukamy następnego hotelu. Po wizycie w czterech kolejnych decydujemy się wreszcie na Lucky Hotel. Wygląda przyzwoicie, ale tym razem bardzo dokładnie oglądamy prześcieradła, czy nie noszą śladów ewentualnej bytności niepożądanych owadów i innych stworzeń. Sprawdzamy łazienkę, oglądamy ręczniki i penetrujemy otoczenie. Cisza.
Ruszamy zatem na dalszy podbój Bangkoku. Płyniemy łodzią po rzece Menem. Za dnia jest jeszcze piękniej niż wieczorem. Widok jest wspaniały, nie przeszkadza nawet ryk silnika i sygnalizacja za pomocą przeraźliwego gwizdka chłopaka cumującego na każdym przystanku łódż, ze sternikiem. Łódź jest chyba najtańszym środkiem transportu w mieście i korzysta z niego mnóstwo osób.
Wysiadamy na molo Central Pier. Przy okazji rozwiązujemy problem numeracji stacji. Od Centralnej liczy się w dwie strony, zatem południowa nr 1 i północna nr 1. Dla nas były to do tej pory po prostu numery przystanków, ale już wiemy, że to nie do końca tak, o czym mieliśmy okazje przekonać się wczoraj wieczorem myląc przystanki.
Przesiadamy się na skytrain. W Bangkoku jest kilka linii kolejki naziemnej. Kupujemy bilety w automacie, wybieramy przyciskiem przystanek, wrzucamy monety, maszyna drukuje bilet. Przemieszczamy się kolejką w dzielnicę centrów handlowych i wysokich wieżowców. Sama kolej jest fantastycznie skonstruowana. Porusza się na ogromnych filarach na wysokości kilkunastu metrów nad ziemią. Ponad wszystkimi korkami paraliżującymi miasto prawie non stop. Poniżej poziomu lini kolejowej, ale jeszcze sporo nad ziemią znajduje się sieć przejść dla pieszych. Można nimi wejść bezpośrednio do centrów chandlowych lub hoteli bez schodzenia na poziom ziemi. Upał jest ogromny. Powietrze lepkie od gorąca. Termometr na jednym z budynków wskazuje 39 stopni Celsjusza. Bangkok jest uznawany za najgorętszą stolicę świata. Na ulicach mijamy tłumy ludzi. Naszym głównym celem jest Baiyoke Sky Hotel - najwyższy budynek w mieście, ponad 80 pięter. Przechodzimy przez ogromne centra handlowe, siedmiopiętrowe gigantyczne galerie, sprzedające różne produkty znanych marek.
Klimatyzacja ochładza nas na jakiś czas, ale po godzinie, gdy wychodzimy stamtąd, uderza nas jak obuchem w łeb żar ulicy. Przechodzimy przez indyjską dzielnicę. Wokół tłum ludzi, tłum samochodów na ulicach, tłum straganów ulicznych z takimi niepotrzebnymi rzeczami jak skarpetki, zapalniczki, spinki do włosów, bransoletki, koszulki, bluzki, szmat po prostu tysiące. A pomiędzy nimi zauważam ładnie ułożone krawaty z dużym napisem "POLSKA" :) Wszystko w ulicznym hałasie, stoiska oddzielone od ulicy płachtami plandek, przymocowanymi do sklepowych markiz. Powoduje to jeszcze większy upał, choć przecież jest to niemożliwe do przyjęcia. W małym przesmyku pomiędzy ulicami ujrzeliśmy tabliczkę z napisem Baiyoke Sky, a z lewej strony ponad 250 metrowy budynek. Naprawdę robi wrażenie. Podobnie robi wrażenie widok z 19 piętra, na które wjechaliśmy. Tam właśnie znajduje się recepcja. Podpytaliśmy o noclegi i chyba coś nas podkusiło. Właśnie wtedy najbardziej.
Wjazd na taras obserwacyjny na dachu wieżowca (84 piętro) jest płatny, kosztuje 300 bathów. Póki co nie zdecydowaliśmy się na to. Podobnie wjazd do baru (w cenie dostępny bufet) na samej górze kosztuje 1100 bathów.
Z Baiyoke przechodzimy uliczkami do hotelu Centara, który wypatrzyliśmy w panoramie miasta. Budynek wyróżnia się owalnymi tarasami na samym szczycie. Poprzez 2 systemy wind wjeżdzamy na 55 piętro, do znajdujących się tam na dachu restauracji i kawiarni. Wygodne fotele i widok na całe miasto od którego dzieli nas tylko metrowej wysokości szyba jest niesamowity. Zamawiamy kawę i obserwujemy rozświetlające się miasto po zachodzie słońca. Z tej perspektywy Bangkok rozpościera się z każdej strony po horyzont. Niekończące się morze świateł, wielopasmowe drogi w wieczornych korkach i dziesiątki wielopiętrowych budynków. Można rzec, że dziś Bangkok zwiedzamy od góry.
To takie niesamowite uczucie, kiedy życie toczy się na dole, a my siedzimy ponad tym wszystkim. Czas jakby zwalnia, daje możliwość perspektywicznego spojrzenia i swoistego oderwania się od codzienności, choć nasza codzienność, od ponad 60 dni nie jest codzienna :).
Powrót do naszego hotelu tuk tukiem jest kolejnym miłym i jednocześnie ekscytującym doświadczeniem. Kierowca pewnie, ale też szybko i brawurowo wiezie nas przez zakorkowane ulice. To prawda co piszą w przewodnikach. Kierowcy tuk tuków są wariatami, albo może raczej jeżdża jak wariaci.

dzień sześćdziesiąty drugi 26 lutego

Dziś z samego rana ogarnął nas szał zakupowy. Dla naszej licznej rodziny i przyjaciół dokupiliśmy jeszcze parę drobiazgów. Naprawdę NIC tu nie ma. W galeriach handlowych może i by się coś znalazło, ale do końca przecież nie o to chodzi. Chodzimy w okolicach naszego Hotelu po bazarze w rosnącym z minuty na minutę skwarze. Ostatnie chwile na Khao San Road chcemy zapamiętać na długo.
Pod koniec podróży, w ostatnią noc którą spędzimy w Bangkoku (W Singapurze mamy już zarezerwowany hotel), postanowiliśy podarować sobie odrobinę luksusu. Na stronie www.agoda.com znaleźliśmy promocję, która obowiązuje na nocleg w najwyższym budynku w mieście - Baiyoke Sky Hotel . Zabieramy spakowane wcześniej plecaki z hotelu, bierzemy taksówke i w zwiększających się korkach około 14 godziny dojeżdżamy na miejsce. W recepcji dostajemy pokój na 26 piętrze. Widok już z tej wysokości jest niesamowity. Wielkość pokoju zresztą też robi wrażenie jak na standardowy. Sama łazienka jest większa niż niejeden z dotychczasowych naszych pokoi hotelowych w innych miejscach.
Korzystamy z uroków hotelu. Taplamy się w basenie na 22 piętrze. Oglądamy widok z 88 piętra. Na obrotowym tarasie, stojąc w miejscu, można zobaczyć całe miasto. Pokład widokowy z niewielką prędkością obraca się wokół budynku. Naprawdę robi wrażenie. Będąc w dzielnicy tanich hoteli i gesthousów, nie widzi się takiego ogromu tego miasta. Owszem widać, że jest bardzo dużo ludzi, ale dopiero widok na całą okolicę, z wysokości około 250 m pozwala ogarnąć wielkość miasta. I to pewnie też nie całą.
Jest parę kwestii, które są irytujące w tym hotelu. Po pierwsze tysiące ludzi. Nie ma się w sumie co dziwić, bo każdy chce zobaczyć widok z góry. Może to i dobrze, że wjazd jest płatny. Wyklucza to już pewien procent ludzi. Ale wielkość hotelu automatycznie determinuje gęstość przewalającego się tłumu.
Po drugie - pomimo, że w pokojach jest czysto, nie widać śladów pajęczyn, brudu czy robactwa, to czystość kawiarni pozostawia wiele do życzenia. Nie będziemy tu pisać o brudnych obrusach, ani karaluchu, którego znaleźliśmy pod talerzykiem z ciastem, które zamówiliśmy. Pozostańmy przy tym, że nie polecamy korzystania z barów wewnątrz budynku.
Po trzecie, sprawa która najbardziej mnie irytuje, choć podobno jest to normalne, internet jest dodatkowo płatny 400 bathów na dobę. Owszem, podobno jest to szybkie łącze, ale przecież obecnie w każdej szanującej się knajpie, i w 90% hoteli, w których nocowaliśmy wcześniej łącze Wi Fi jest oczywiste. Nie chodzi tu o oszałamiającą prędkość 6MB/s, która ponoć jest dostępna, ale o brak tego w cenie. Co prawda mąż zapewnia mnie, że to normalne, ponieważ ci, którzy nie korzystają z netu nie muszą za to płacić w cenie noclegu, ale mnie wydaje się to co najmniej mankamentem tego hotelu (jeśli nie poważną niedogodnością). Zresztą jakby tego było mało w okolicznym McDonaldzie, KFC czy Starbuck'sie też nie ma netu. Co wkurza jeszcze bardziej. A Emilka czeka na relacje :) Pomimo naszej krytycznej oceny paru kwestii związanych z hotelem, pobyt w nim dał nam sporo satysfakcji i odpoczynku po kilku wcześniejszych nocach.

dzień sześćdziesiąty trzeci 27 lutego

Bardzo powoli moje ukąszenia od insektów znikają. Maść, którą kupiłam w aptece jakby zaczynała działać, choć obawiam się, że apteki tutaj, to typowe sklepy z prezerwatywami, testami ciążowymi, i repelentami. Smaruję skórę Clinivate-N firmowane przez Bangkok Lab i jakoś troszeczkę lepiej. Choć ciągle bardzo swędzi i doprowadza tym do szaleństwa. Dziś popołudniu mamy samolot do Singapuru. Wczoraj wieczorem zrobiliśmy jeszcze rozpoznanie gdzie pójdziemy na dworzec kolejki Airport Rail, która dowiezie nas na lotnisko i ile zapłacimy. Wszystko wiemy, jeszcze tylko jemy śniadanie, kolejny wjazd i ostatni (podczas tej wyprawy) na 84 piętro, by popatrzeć z góry na miasto i Goodbye Bangkok.
W sumie dobrze, że jeszcze tylko trzy, czy jak liczyć sam przyjazd do Polski cztery dni naszej wyprawy, bowiem większość rzeczy trzeba by już wymienić. Plecaki spisują się znakomicie (dziękuję mojej przyjaciółce za pomoc przy zakupie), ale sandały to już wołają o pomstę do nieba. Zresztą swoje przeszły.
Dojeżdzamy do lotniska Suvarnabhumi sporo przed planowanym na godzine 16.45 odlotem. Nadajemy bagaż i przechodzimy kontrolę przed wejściem do hali odlotów. Czas oczekiwania na lot upływa nam szybko, gdyż spotykamy sympatyczną Iwonę z Polski w drodze do Birmy. Rozmawiamy o różnych spostrzeżeniach i przemyśleniach z podróży. Zaciekawia nas Tybetem, którym jest zafascynowana.
Przelot do Singapuru przebiega spokojnie i miło. Dostajemy zamówiony jeszcze przy zakupie biletu w Polsce posiłek. A potem kupujemy jeszcze kawę i słodycze. Po ponad 2 miesiącach powrót do miejsca, z którego zaczynaliśmy naszą podróż wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo chcemy już wrócić do Polski, domu i rodziny. Z drugiej zaś mamy ochotę na kolejne dni w drodze i odkrywanie kolejnych nieznanych nam krajów...
Póki co jesteśmy już w Singapurze, a jutro ekscytujący dzień zwiedzania miasta w pigułce.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże