Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Singapur dzień sześćdziesiąty czwarty
Zwiń mapę
2012
28
mar

Singapur dzień sześćdziesiąty czwarty

 
Singapur
Singapur, Singapur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7191 km
 
Ponownie w Singapurze.

dzień sześćdziesiąty czwarty 28 lutego

Dziś gorąco, parno i duszno. Singapur jest drogi dla podróżnika z plecakiem, z niewielkim budżetem, zwłaszcza, gdy jest to już przedostatni dzień podróży. Zarezerwowaliśmy wcześniej hotel, oczywiście jest na Geyland - dzielnicy, która nie zasypia nigdy. Ludzie siedzą w Indyjskiej dzielnicy przy plastikowych stolikach, które są rozstawione dookoła baru czy jadłodajni. To nic, że 4 rano. Ponieważ to w miarę tania dzielnica, akurat dla budżetowych hoteli, automatycznie ulice są oblepione panienkami. Gdy wczoraj o 23 wracaliśmy do hotelu, minęliśmy chyba ze 20 dziewcząt, z czego 7 w rządku stało jedna obok drugiej na ulicy, przy której mamy hotel.
Dla potencjalnych amatorów informacja - są dużo brzydsze, niż w Tajlandii. Ale oczywiście jest to rzecz gustu, a o tym wiadomo, nie dyskutuje się. Wstaliśmy dosyć wcześnie. Wczoraj już podczas lotu przesunęliśmy zegarki o godzinę do przodu, w stosunku do Tajlandii. Teraz mamy siedmiogodzinną różnice czasu pomiędzy Polską a Singapurem.
Wczoraj ułożony ambitny plan zwiedzania zakłada odwiedzenie wyspy Sentosa, a także paru istotnych architektonicznie punktów, w centrum miasta. W otwartej 24 godziny na dobę hinduskiej restauracji na rogu pobliskich ulic jemy śniadanie. Trochę nietypowe, bo bardzo słodką kawę i naleśniki z bananem zwane prati. Ruszamy do nowoczesnej części miasta. Przemieszczamy się cały czas metrem. Jest tutaj kilka linii, na wielu przystankach można się przesiadać przechodząc pomiędzy różnymi jego poziomami.
Pierwszym etapem dzisiejszego zwiedzania jest najstarszy hotel na wyspie, Raffles, potem symbol Singapuru, rzeźba lwa morskiego przy Marinie. Perfekcyjnie i logicznie oznaczone kierunki pozwalają szybko i sprawnie poruszać się i odnajdywać w sieci przejść i korytarzy. Wychodzimy z przystanku metra bezpośrednio do centrum handlowego, a następnie na ulice pomiędzy wieżowcami. Chwile zastanawiamy się w jakim kierunku mamy iść. Punktem orientacyjnym ułatwiającym nam odnalezienie drogi są trzy wieżowce, na których szczycie poziomo położony jest jakby jeszcze jeden, przypominający kształtem okręt. Jest naprawdę wielki i do złudzenia imituje prawdziwy statek.
Mijamy duże boisko do krykieta i przez most przechodzimy w pobliże symbolu miasta, Merliona. Kilku metrowa głowa lwa z tułowiem ryby stoi nad samym brzegiem i wypuszcza strumień wody z paszczy. Spory tłum robi bez ustanku zdjęcia tego symbolu miasta. My oczywiście też to czynimy. Ja sam w pewnym momencie również staje się atrakcją turystyczną i zostaje poproszony przez jakiegoś Hindusa o pozowanie z nim do fotki. Na otwartej przestrzeni wokół posągu panuje ogromny upał i brak cienia. Przemieszczamy się zatem kawałek spacerem do przystanku metra Raffles Hall i stąd jedziemy parę przystanków do portu. Ponownie przez galerie handlowe maszerujemy dobrze oznaczoną drogą do punktu skąd chcemy dostać się na wyspę Santosa.
Wjeżdzamy na 15 piętro budynku gdzie znajduje się kolejka linowa (Cable Car). Wagony zawieszone są bardzo wysoko nad ziemią, poruszają się na linie pomiędzy wieżowcem a wyspą. Na środku kanału line podtrzymuje ogromna betonowa wieża. Widok na panoramę miasta i port jest niesamowity. Widoczność jest na kilkadziesiąt kilometrów. Widać ogromną ilość statków stojących na redzie, cały port kontenerowy, wieżowce w centrum miasta i wypoczynkową wyspę Sentosa, na której mamy przystanek. Robimy sobie ponad 2 godzinną przerwę na jej zwiedzenie.
Odwiedzamy podwodny świat. To oceanarium, gdzie wiele różnych dziwnych stworzeń morskich przykuwa naszą uwagę. Ciekawym doświadczeniem jest pobyt w jednym z niewielu na świecie podwodnym szklanym tunelu. Ryby pływają nad nami i obok nas. Wrażenie jest niesamowite, kiedy ogromna płaszczka lub spory rekin przepływa nam nad głową. Poruszamy się ruchomym chodnikiem obserwując morskie życie.
Zobaczyliśmy też coś, czego nigdy nie widzieliśmy. Sea angel (morski anioł, czy raczej aniołek) to coś na kształt maleńkiej meduzy, o podłużnym kształcie, z małą, świecącą jakby plamką i skrzydłami, faktycznie wygląda jak malutki aniołek. Przed 14.00 zajmujemy miejsca wokół basenu gdzie czekamy na pokaz delfinów i fok. Precyzyjne skokach przez obręcz nad wodą i żonglowanie piłką wygląda bardzo fajnie. Foki zaś są bardzo śmieszne i sympatyczne. Wracamy na stały ląd ponownie kolejką linową. Tym razem docieramy powyżej miejsca naszego startu na punkt widokowy. A następnie wracamy do wieżowca, skąd metro ponownie przenosi nas tym razem w dzielnice handlową. Ogromne centra a w nich sklepy znanych marek kuszą klientów. Kupujących raczej nie brakuje. Tłum jest spory. Singapur ma jeden z największych dochodów na jednego mieszkańca. Silna waluta w stosunku do dolara amerykańskiego powoduje, że dziwne są tu pieniądze (jak stwierdził mój mąż), bo mają tak mało zer. Nie to co inne kraje w tym regionie. Przyzwyczailiśmy się już do dziesiątek i setek w Tajlandii, tysięcy w Kambodży i milionów w Wietnamie. A tu, półlitrowa cola kosztuje jedyne 1,2 $. Singapurskiego oczywiście. Czyli niecały dolar amerykański.
Pomiędzy wysokimi budynkami wypatrujemy obszar gdzie rozlokowały się małe indyjskie restauracyjki i sklepiki. Zamawiamy podobnie jak wczoraj briyani z kurczakiem. Głód doskwierał nam już od jakiegoś czasu (czytaj: nic nie jedliśmy od rana i kiszki grały nam marsza tak bardzo, że ludzie oglądali się za nami na ulicy z powodu hałasu), a kuchnia indyjska jest bardzo smaczna. Posileni złapaliśmy drugi oddech i jedziemy do chińskiej dzielnicy. Kolejnych parę przystanków i znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Chinatown to niska zabudowa w kwartale kilkudziesięciu ulic. Pochodzi z czasów kiedy Singapur był kolonią angielską. Bardzo klimatyczne budynki kontrastują z nowoczesnymi drapaczami chmur, które je otaczają. Stragany z turystycznymi drobiazgami i restauracyjkami uatrakcyjniają nam spacer. Fantastyczny dzień. Miasto robi super wrażenie. Singapur jest zupełnie innym miastem, niż do tej pory w Azji widzieliśmy. Jest poukładany, czysty, doskonale oznakowany. Ludzie porozumiewają się po angielsku, co jest fantastyczne, bowiem dogadać się można prawie z każdym. Po zapadnięciu zmroku wracamy do dzielnicy Geyland, do naszego hotelu. W klimatyzowanym pokoju odpoczywamy po intensywnym dniu.

dzień sześćdziesiąty piąty 29 lutego

Od rana intensywnie pakujemy się. Musimy podzielić bagaże tak, żeby kontrola na lotnisku przepuściła nam bagaż podręczny, a rzeczy niemożliwe do przewiezienia nadamy. Zostawiamy plecaki w hotelowej przechowalni i wyruszamy ponownie na miasto. Wychodzimy z hotelu, a na naszej ulicy i okolicznych stoją dziewczyny. Aż nas to zaskoczyło, bo tak skoro świt. Ale widocznie popyt jest, to i podaż musi być również. Singapur 11.00 rano - jeśli chcesz spędzić czas z panienką, przyjedź, podejdź, niezależnie od pory, na ulicy stoją ich tuziny. Oczywiście na Geyland street.
Jedziemy do dzielnicy Little India. To część miasta podobna urbanistycznie do Chinatown. Zachowana niska zabudowa.
Cały dzień rozpaczliwie poszukujemy internetu. Nie zwykliśmy za niego płacić, więc wędrujemy po McDonaldach i szukamy, podobno w mieście jest sieć. Okazuje się, że tylko dla posiadaczy telefonów komórkowych z singapurską kartą. Póki co mamy nadzieję, że na lotnisku będzie dostęp.

Chociaż żal nam rozstawać się z tym miejscem, kierujemy swoje kroki z wolna do hotelu, aby odebrać nasze plecaki. Dochodzi godzina 18 kiedy wsiadamy na stacji Aljunied do kolejki naziemnej i kierujemy się w stronę lotniska Changi. Z dużym wyprzedzeniem nadajemy ciężkie plecaki (eeee wcale nie ciężkie. Jeden waży 8 kg, a drugi 7 kg). Mamy ponad 4 godziny wolnego do odlotu. Lotnisko jest ogromne, a mnogość sklepów przyprawia o zawrót głowy. Trudno się powstrzymać, aby nie kupić jakiegoś drobiazgu. Godzinę przed odlotem meldujemy się w wyznaczonym wejściu i wraz z innymi pasażerami czekamy na wejście na pokład Airbus'a A 380-400.
Przed nami 13 godzin lotu do Monachium. Z powodu różnicy czasu pomiędzy Singapurem i Europą w drodze powrotnej odzyskujemy 7 godzin, które utraciliśmy na początku podróży. Trochę głodni czekamy też na posiłek serwowany dwukrotnie podczas lotu. Sama podróż przebiegła raczej spokojnie, jakiś czas po starcie były turbulencje i niewielka panika Kotka na pokładzie, ale przeżyliśmy. Była dzielna, chociaż umiejętności pilota w jej mniemaniu były niedostateczne, a długość rozbiegu przy starcie ciągnęła się ogromnie...
Jesteśmy w Gdańsku na lotnisku. Wreszcie w domu, przywitani kwiatami i swojskim obiadem.
Jeśli jesteśmy w Polsce, to znaczy, że zakończył się nasz projekt 2012. Teraz musimy opracować jeszcze zdjęcia, by w Galerii na stronie były dostępne.
Plan kolejnego projektu wkrótce...

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże