Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Battambang dzień pięćdziesiąty trzeci
Zwiń mapę
2012
17
lut

Battambang dzień pięćdziesiąty trzeci

 
Kambodża
Kambodża, Battambang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5324 km
 
dzień pięćdziesiąty trzeci 17 lutego

Budzik na chwilę przed 6 rano zrywa nas za snu. Poranną toaletę zakłóca niezbyt miły gość. W łazience znajdujemy małą jaszczurkę koło wanny. Nie daje się wyprosić, więc dajemy jej spokój i schodzimy na śniadanie. Chwilę przed 7 godziną w recepcji pojawia się kierowca busa, który jak mówi zabierze nas do łodzi płynącej do Battambang. Cieszymy się, bo jesteśmy już ostatni do kompletu miejsc w aucie. Jednak nasza radość nie trwa zbyt długo. Bus po przejechaniu kilkuset metrów zatrzymuje się i dowiadujemy się, że mamy przesiąść się do większego, który stoi obok z innymi turystami jadącymi w tą samą drogę. W środku jest jeszcze tylko 5 wolnych miejsc siedzących. Dwa z przodu zajmuje para z Niemiec, Kotek siada na rozkładanym siedzeniu pomiędzy rzędami. Ja na podobnym przed, a przede mną jeszcze jedna osoba. W aucie jest komplet pasażerów a na wejście czekają jeszcze dwie osoby. Przestrzeń za kierowcą z tyłu i pomiędzy siedzeniami Wypełniona jest pod sufit ogromną górą bagaży. Bardzo wyluzowany młody chłopak z obsługi, bez mrugnięcia okiem zachęca do wejścia i stania w aucie dwójce pozostałych turystów pomiędzy bagażami. Dosłownie na jednej nodze. A sam zajmuje swoje miejsce obok kierowcy i ku mojemu zdumieniu zapina pasy bezpieczeństwa. Nie przychodzi mi do głowy żadna logiczna myśl, którą można się kierować tak postępując. Witamy w Kambodży... Przeciążony na maksymalnie mini autobus, jak z kiepskiej komedii z 24 pasażerami rusza i jedziemy. Zatrzymujemy się po kolejnych 5 minutach. Kolejny człowiek z wielkim plecakiem ma wsiąść do busa. Jest to już tak zabawne, że nie ma słów, choć oczywiście może być żałosne. Jedziemy więc, z trzema osobami ponad dopuszczalną ilość.
Droga po wyjeździe z miasta zaczęła się powoli pogarszać i po 15 minutach zamieniła się dziurawą szutrówkę. Podskakiwaliśmy na siedzeniach, a najbardziej trzy osoby stojące pomiędzy nami, ściśnięte bagażami. Droga prowadziła jakby wałem, w którymś momencie ujrzeliśmy niewielki kanał, może 8-10m szerokości i kilka łódek mogących pomieścić około 40 ludzi. Brzegi były bardzo błotniste i śliskie. W niezbyt głębokiej wodzie stały co kawałek osoby i zarzucały niewielkie siatki. Zaczęto wynosić torby, walizy i plecaki z busa i zajęliśmy miejsca w łódce. Drewniane ławki miały nam służyć za dzisiejsze siedzenie na kolejne jak przypuszczaliśmy 6 godzin.
W całości podróż łodzią zajęła 9 godzin. Przybyliśmy w linii prostej 80km... może mniej. Ale rzeka bardzo meandrowała, niektóre zakręty były nawet o 180 stopni. 9 godzin. Tyle jak się okazało płynęliśmy do Battambang. Z powodu obniżającego się stanu wody w jeziorze Tonle Sap, w bardzo wielu miejscach dosłownie szorowaliśmy o dno. Były miejsca gdzie lodź parę razy utknęła z tego powodu,sternik musiał cofnąć ją i z rozpędu przebić się przez płytszy odcinek.
Dodatkową "atrakcją" rejsu były kilkukrotne utraty sterowności przez lodź, czego następstwem było uderzanie w przeciwny brzeg. Część drogi płynęliśmy wąską i bardzo meandrującą rzeką. Zakola były tak ostre, że nasza może 25 metrowa jednostka nie mieściła się w niektórych. Sternik i pomocnicy odpychali wtedy dziób od brzegów, naprowadzając ja na prawidłowy kurs. Płynęliśmy zatem ze średnią prędkością 25 km/h, a na pewno tak to wyglądało.
W pierwszej części rzeki, gdzie woda jest jeszcze dosyć głęboka,przy samym jeziorze, na wodzie posadowionych jest sporo domostw. Nie wiem, czy można pisać, o posadowieniu na wodzie. Po prostu trzymają się na grubszych bambusowych platformach, które mają przyczepione plastikowe, odpadowe beczki, zwiększające wyporność. W tak zbudowanych domach, mieszkają na wodzie. poruszają się wszędzie łodziami. Czasem, pomiędzy jedną a drugą jest swoisty mostek, deskę po której można przejść. swoisty rodzaj tratwy zakotwiczona do drzew, rosnących na lądzie. Gdy woda przybiera, a może zwiększyć się nawet okresowo o 3 do 5 metrów w niektórych miejscach, platformy unoszą się wraz z poziomem wody, zapewniając mieszkańcom pewne swoiste bezpieczeństwo, komfort posiadania domu (o ile możemy to tak nazwać), czy też dachu nad głową.
Świnia jaka jest każdy wie. My zobaczyliśmy ją z trochę innej strony. Pozamykane w bambusowych klatkach, unoszących się na wodzie, zwierzęta są hodowane na środku szerokiej rzeki, obok pływającego domostwa. W tym kojcach leżą, nie są one większe niż 2mx3m.
Po drodze na całej długości rzeki Sangker River, którą płynęliśmy, na brzegach usytuowane są chaty (o ile tak to można nazwać). Często są to drewniane szałasy, małe konstrukcje przykryte liśćmi, sklecone z bambusa, uszczelnione gdzieniegdzie workami, kawałkami plandek czy szmat. Na rzece co kawałek spotykamy liczne łodzie, od malutkich do trochę większych, na wielu widać, że mieszkają w nich ludzie. Lekka, drewniana konstrukcja na środku łodzi. Obok widać ściankę i wiszące garnki. W każdym miejscu są też kobiety, które siedząc na pokładzie, segregują drobne rybki. Rzeka jest pełna ryb. Kambodża wraz z Tonle Sap i okolicznymi dopływami tego jeziora stanowi jeden z najzasobniejszych w ryby obszar.
Najbardziej zadziwiające jest, że małe dzieci, których jest pełno, wybiegają na brzeg, gdy widzą łódź i machają, krzycząc głośno.
Wieczorem dopływamy do Battambang. Cała gromada naganiaczy czeka na nas na przystani. Co najmniej jakby przyjechał Michael Jackson. Jeden przekrzykiwał drugiego, machając kartką z nazwą hotelu. Nie trzeba rezerwować hoteli. W każdym miejscu gdzie byliśmy, bez problemu można znaleźć hotel w przystępnej cenie. Już na łodzi dostajemy ulotkę, możemy sobie nawet wybrać hotel:). Oglądamy pokoje w jednym i drugim miejscu. Zarzucają nas ceną 20$, ale finalnie za 12$ mamy sympatyczny pokój, ciepłą wodę i wentylator.
Wieczorna kolacja w polecanej przez przewodnik Lonley Planet knajpce - Smokin Pot nie rozczarowuje nas. Miejsce jest może trochę zaniedbane (jak wszystkie tutaj), ale jedzenie świeże, przyrządzane w zasadzie na naszych oczach, i smaczne. Jem oczywiście Amok - tradycyjne danie kuchni khmerskiej. Kawałki kurczaka w sosie z mleczka kokosowego i przeróżnych ziół, z dodatkiem fasoli (chyba) i prawdopodobnie kalafiora (aczkolwiek nie jestem do końca pewna).

dzień pięćdziesiąty czwarty 18 lutego

Battambang przywitał nas porannym deszczem. Padało również w nocy, ulice były całe mokre, a z nieba sączyła się wilgoć. Około 11 w miarę się wypogodziło. Wynajęliśmy spod hotelu tuk tuka. Nie stanowi to żadnego problemu. Pod każdym hotelem, na każdym rogu stoją owe pojazdy. Wynegocjowaliśmy 15 dolarów za podróż do Banana Temple, a wcześniej chcieliśmy zobaczyć bambusowy pociąg.
Pol Pot nakazał rozebrać tory podczas swego panowania.W ogóle facet miał dziwne pomysły. Miejscowi, z potrzeby chwili wymyślili ten pociąg, by przewozić wykorzystując pozostałości torów, towary z jednego miejsca do drugiego. Bambusowy pociąg to konstrukcja przedziwna i jedyna w swoim rodzaju, poruszająca się na resztkach torów, które pozostały z czasów, gdy pociągi między Phnom Phen i Battambang kursowały. Jest to niewielka platforma zbudowana z bambusa na podpórkach metalowych, które podtrzymują oś z małymi kołami. Całość konstrukcji napędza mały silnik (od motoroweru czy kosiarki) dociskany przez prowadzącego pociąg "maszynistę" do koła pasowego osi (cokolwiek to znaczy) (patrz: zdjęcie). Gdy pociągi jadące z przeciwnych stron spotykają się, jeden jest rozbierany w ekspresowym tempie.
Banana Temple to świątynia z X wieku, ma podobne ułożenie jak Angkor Wat, jak twierdzą miejscowi była inspiracją dla tej budowy. Świątynia wznosi się na szczycie wzgórza, skąd rozpościera się imponujący widok na okoliczne równiny. Prowadzą do niej strome, kamienne schody, i 328 stopni. Po obu stronach schodów umocowane są swoiste balustrady, przypominające kształtem węża, zwieńczone siedmioma głowami. Wdrapujemy się o własnych siłach. Bogu dzięki, czy też Buddzie dzięki, nie pada, a temperatura jest znośna, nieco powyżej 20 stopni Celsjusza. Dyszenie nasze przez 5 minut zakłóca spokój tego miejsca. Zrzucilibyśmy wszystko na karb wieku, ale i młodzi ludzie wspinają się obok - też dyszą. Nie jest z nami tak źle.
Ruiny świątyni mocno zniszczone,tradycyjny khmerski styl. Widzimy wiele tabliczek z napisem "danger". Jedna z wież w połowie odpadła i nienaturalnie, wbrew prawom fizyki trzyma się kamień na kamieniu. Wewnątrz głównej wieży postawiony jest posąg Buddy do którego modlą się okoliczni mieszkańcy (chyba).
W drodze powrotnej znowu złapał nas deszcz. Wracamy do hotelu i ciężko pracujemy nad stroną :).

dzień pięćdziesiąty piąty 19 lutego

Jedziemy do Tajlandii. Kupiliśmy wczoraj bilet na dzieloną taksówkę do granicy przez Pailin. Dzielona oznacza, że kupuje się miejsce w samochodzie, jak się dowiedzieliśmy możliwe jest zabranie trzech osób z tyłu i dwóch na fotelu pasażera z przodu. Cóż. Kambodżańczycy są nieduzi i wąscy w biodrach (ciągle spadają im spodnie), więc we dwóch mieszczą sie zapewne na przednim siedzeniu. W tym kraju nie działa system komunikacji publicznej, więc mieszkańcy radzą sobie jak potrafią najlepiej. Taksówka podjechała o 8.00, (a miała między 7 a 8, więc niby ok). Na pożegnanie manager hotelu Asia, w którym nocowaliśmy, podarował nam dwa cienkie szale ozdobne oraz wizytówkę hotelu. Miły gest. Zatem rekomendujemy ten hotel, jak niedrogi, a przyzwoity. Początkowo byliśmy sami w taksówce, po kilkuset metrach kierowca zatrzymał się, grzecznie przeprosił i wyszedł. Byliśmy przekonani, że za chwilę pojawią się kolejni pasażerowie.
Po 10 minutach kierowca podał nam telefon komórkowy, gdzie uprzejmy głos poinformował, że nie ma więcej chętnych na kurs, więc chce, żebyśmy dopłacili 10 dolarów. Suma summarum zgodziliśmy się na 5 dopłaty, czyli taksówka do granicy z Tajlandią kosztowała nas 25 dolarów. Droga upłynęła nam spokojnie. Co prawda kierowca zabrał jeszcze na stopa pasażera i dostarczył 2 paczki, ale do tego typu sytuacji zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Odległość 102 km pokonaliśmy w trochę ponad 2 godziny. Droga w większości była płaska, a w okolicach Pailin zaczęły się niewielkie wzniesienia. Po stronie Tajskiej góry są już dosyć wysokie.
Wybraliśmy samodzielny sposób przekraczania granicy, nie jak oferuje większość hoteli łączony bilet na autobus, kompleksowy transport z hotelu do miejsca docelowego, który jest zazwyczaj obarczony pewną marżą Wybraliśmy też mniej uczęszczane przejście graniczne, ale bliższe naszemu celowi podróży. Skutkowało to tym, że musieliśmy trochę improwizować w każdym punkcie pośrednim, zdani byliśmy na składanie sobie samym poszczególnych etapów podróży.
Granicę przekroczyliśmy w Psar Phrom (blisko Pailin)/Ban Pakard (Chantaburi). W zasadzie bez większych problemów, musieliśmy oprócz arrival card zostawić jeszcze zdjęcia, które na szczęście mieliśmy, a także kopie paszportów, które bezpłatnie nam zrobiono w punkcie imigracyjnym.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże