Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Siem Reap dzień pięćdziesiąty
Zwiń mapę
2012
14
lut

Siem Reap dzień pięćdziesiąty

 
Kambodża
Kambodża, Siem Reap
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5247 km
 
dzień pięćdziesiąty 14 lutego


Jedziemy busem do drugiego z najważniejszych miejsc naszej wyprawy - Angkor Wat. To miejsce w pobliżu Siem Reap - niewielkiej miejscowości na południu Kambodży. Podróż z Phnom Penh zajmuje około 4-5 godzin. Zainwestowaliśmy 2 dolary więcej na osobę i nie jedziemy w czterdziestoosobowym autobusie, tylko dwunastoosobowym busem. Mijamy kambodżańskie wioski. Większość domów jest na konstrukcjach drewnianych, często pokryte liśćmi palmowymi. Posadowione w większości na drewnianych filarach/podporach. Mijamy wiele odcinków gdzie prowadzone są roboty drogowe. Wzmagający się upał daje nam się we znaki nawet w klimatyzowanym busie. Dojeżdżamy w końcu do centrum miasta, skąd bierzemy tuk tuka do zarezerwowanego dzień wcześniej przez internet hotelu. Miłe powitanie w recepcji szklanką chłodnego soku ugasiło nasze pragnienie. Nie ma to jak trzy gwiazdki. Hotel nas nie rozczarował. Czysty pokój, duże, wygodne łóżko, żadnych większych mankamentów. Jesteśmy usatysfakcjonowani. Może nawet bardziej niż bardzo. Po tych "norach" w których kilka razy nocowaliśmy, to naprawdę całkiem przyzwoity hotel.
Szybki orzeźwiający prysznic i bierzemy kolejnego tuk tuka na resztę dnia. Jedziemy na miasto w poszukiwaniu miejsca na obiad. Po drodze znajdujemy biuro Angkor Arlines, którego szukaliśmy w Phnom Penh bez skutku. Niestety nasze plany przelotu do Sihanoukville spalą chyba na panewce. Promocje cenowe opisane w internecie są już niedostępne. A normalna cena niewspółmiernie wysoka do odległości.
Kierowca zawozi nas w okolice Old Market. Z pośród wielu restauracyjek rozlokowanych w tym rejonie wybieramy spokojniejsze miejsce z dostępem do internetu. Dzisiaj ja decyduje się na spaghetti, tęsknie do europejskiego menu :), a moja druga połowa tym razem zamawia rybę z sałatką z mango. Przed świątynię dojeżdżamy chwilę po 16.00. Z zakupem biletu wejściowego musimy poczekać do 16.45, kiedy to otwarte zostaną kasy. Opłata 20$ od osoby za jeden dzień, lub 40$ za 3 dni nie jest mała. Ale jak się potem okazuje prace przy renowacji obiektów prowadzone są na dużą skale, tak więc nie jest szkoda takich pieniędzy. Decydujemy się na bilet jednodniowy. Uprawnia on do wejścia wieczorem na zachód słońca nad Angkor dnia poprzedzającego wstęp. Przed kasą czekamy chwilkę, aż zostaną wydrukowane nasze bilety wraz ze zdjęciem zrobionym przy okienku. Do głównej i największej ze świątyń dojeżdżamy w kilka minut. Droga prowadzi nas wzdłuż zbiornika wodnego otaczającego kompleks.
Wysiadamy na parkingu naprzeciw głównego wejścia. Po kamiennych stopniach dostajemy się na groble łączącą bramę wejściową z drugim brzegiem. Po obu jej stronach widać ogromne kamienne wielogłowe węże. Przechodzimy dalej gdzie za bramą ukazuje się nam ogromna przestrzeń, a na środku wznosi się pięć głównych wież. Najwyższa z nich, 65 metrowa góruje nad pozostałymi. Całość otoczona jest murem o wymiarach 1300m na 1600m. W zachodzącym słońcu obchodzimy cały teren próbując uchwycić zmieniające się kolory kamiennych budowli i rzeźb. Pierwszy kontakt z Angkor mamy za sobą. Wiele widzieliśmy wcześniej zdjęć i czytaliśmy opisów tego miejsca. Żadne nie oddaje w pełni piękna i ogromu Angkor Wat. Do miasta wracamy tym samym tuk tukiem, który czeka na nas na parkingu.
Wieczorem jemy kolację w Siem Reap. Khmerskie jedzenia zaczyna mi coraz bardziej smakować. Zamawiam regionalne danie "amok". To mieszanka mięsa i przypraw, podawana w liściach bananowca, specjalnie spiętych w miseczkę. Do tego podawany jest ryż. Smak jest odlotowy. Po spokojnej, długiej walentynkowej kolacji czujemy się zrelaksowani. W drodze do hotelu podchodzimy do kilku z brzegu kierowców tuk-tuka. Chcemy któregoś umówić na jutro. Ten, którego polecono nam w hotelu, zdecydowanie jest mało zaangażowany, wobec tego rezygnujemy z jego usług. Kolejnego kierowcę umawiamy na 7 rano po kilkunastu minutach twardych negocjacji ceny. Jutro kolejny dzień spotkania z Angor.

dzień pięćdziesiąty pierwszy 15 lutego

Witamy w Angkor. Dzień rozpoczął się o 6.30 w hotelowej restauracji gdzie zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy o 7.00 na zwiedzanie kompleksu świątyń. Umówiony dzień wcześniej kierowca tuk tuka podjechał na czas. Rozpoczęliśmy od Angkor Thom. To skupisko wielu świątyń. Najsłynniejsza z nich to Bayon. Świątynia zachwyca swoimi 216 twarzami wykutymi w kamieniach. Niektóre są ogromne. Podobno jest tak, że gdzie się nie obrócisz, tam zobaczysz przynajmniej 12 twarzy dookoła siebie. Wrażenie jest niesamowite. Ogrom budowli przytłacza. Jest jeszcze wczesny ranek, także mamy możliwość bez duszącego upału zwiedzić to miejsce. To bardzo ciasno wzniesione obok siebie, przypominające piramidy budowle, połączone wieloma ciasnymi korytarzami. Przechodzimy nimi pomiędzy poszczególnymi częściami świątyni. W czasach świetności w całym mieście jak twierdzą historycy mogło żyć około miliona ludzi, a był to okres kiedy w Londynie mieszkało zaledwie 50 tysięcy osób.
Następnie podjeżdżamy tuk-tukiem do Preah Khan, która jest niedawno odbudowana, w zasadzie ciągle trwają tam prace. Świątynia była wzniesiona w okresie buddyjskim, więc trochę różni się od poprzednich. Kolejno zwiedzamy kolejne świątynie z tak zwanego wielkiego kółka w obszarze Angkor, czyli Neak Pean, Ta Som, East Mebon. Można powiedzieć, że wszystkie są podobne, ale jednocześnie każda inna na swój sposób. Każdą wyróżnia coś innego. W szczegółach wykończenia pojawiają się trochę odmienne motywy. Każda budzi podziw dla Imperium Khmerów,które przez kilka wieków utrzymywały swoją potęgę.
Upał narasta z każdą godziną, w cieniu jest ponad 30 stopni. Całkowity brak wiatru również daje się we znaki. W pewnym momencie dnia lekko słabniemy i prawie odpuszczamy kolejne miejsca na naszej zaplanowanej liście. Mały odpoczynek w czasie przejazdu i lekki wietrzyk spowodowany jazdą nieosłoniętym tuk tukiem dodaje nam jednak sił. Twardziele z nas, nie ma co :).
Kierowcy tuk-tuków podchodzą coraz bardziej marketingowo do turystów. Każdy ma małą lodówkę, a w niej wodę, która w tym skwarze, jest po prostu niezbędna. Lunch w południe. Zatrzymujemy się dwa kilometry przed kultową świątynią Ta Prohm. Khmerskie dania oczywiście zostały zamówione. Duża część dań jest z dodatkiem mleczka kokosowego. Kuchnia nie jest pikantna, z niewielką ilością trawy cytrynowej i innych ziół.
Wielkie doznania czekają na nas w świątyni Ta Prohm. Całość porośnięta jest ogromnymi korzeniami drzew. Drzewa przez bardzo wiele lat w niesamowity sposób wrosły w kamienne budowlę. Teraz majestatycznie górują nad nimi powoli krusząc i oplatając je. Spotykamy tam starszego, chudego mężczyznę. Gestem dłoni woła nas i coś chce pokazać. Przeprowadza przez parę na wpół zawalonych korytarzy. Spośród prawie całkowicie skruszonego korzeniem drzewa muru, wyłania się nie całkiem jeszcze zniszczona płaskorzeźba. Momentalnie mamy skojarzenie z podobnym motywem widzianym w Tajlandii, w Aluthaii.
Oczywiście spotykamy znajomych z trasy. Tym razem są to ludzie z Palestyny, z którymi podróżowaliśmy do Phnom Penh oraz do Siem Reap. Pozdrawiamy serdecznie Azur'a i jego żonę.
Wieczorem znowu lądujemy w dzielnicy restauracyjnej :). Zostało jeszcze trochę w budżecie na pożywienie :). Siedzimy w "pub street food house" i konsumujemy khmerskie dania. Zupę, rybę z przepysznymi sosami, oczywiście wszystko przy akompaniamencie jaśminowego ryżu. Pomimo późnej pory - jest po 19.00 - ciągle duszno jak w piekle. Gorąco jak w garnku z rosołem. Wentylatory pod sufitem ratują nam życie. Jutro mamy fantastyczny dzień "nic nie robienia". Nie mamy żadnego planu, oprócz tego, że rano trzeba wstać i zjeść śniadanie w hotelu. Przedłużyliśmy pobyt w Siem Reap o jeszcze jeden dzień, także spokojnie mamy czas na słodkie lenistwo.
Pomimo upału czas się wziąć w garść i zaplanować następne dni podróży. Z Siem Reap jest kilka opcji, niestety lot do Sikhanoukville już nie mieści się w budżecie, z powodu swojej wysokiej ceny. Jednak możemy płynąć łodzią do Battanbang, lub autobusem. Możemy też prosto do Bangkoku. Możemy też jeszcze się sprężyć i wrócić do Phon Penh by następnie pojechać nad morze. Ciągle nie mamy ustalonej wersji, ale jutro podejmiemy decyzję. Pierwszy raz to się zdarza. Na razie ciągle jest bardzo gorąco, mimo, że jest prawie 21.00

dzień pięćdziesiąty drugi 16 lutego

Kambodżańczycy, potomkowie Khmerów to niezwykle otwarci i uśmiechnięci ludzie. Po Wietnamie trudno się przestawić, ale naprawdę ludzie są tu bardziej życzliwi i bardziej serdeczni. To dziwi podwójnie, ponieważ ostatnie lata wojen i masakrycznego panowania Pol Pota, mogłoby złamać ich dusze i znieczulić. Ale widać w khmerskiej krwi płynie sporo optymizmu i duchowej życzliwości. Możliwe, że dzieje się tak z powodu buddyjskiej wiary w dużej części społeczeństwa.
Od rana niemożliwe upały. Nie wiem, jak ludzie tu funkcjonują. Prawda jest taka, że jeżeli nie założysz sobie żadnego planu, to trudno tutaj się zmobilizować, by coś zwiedzać. Siedzimy w "Red Piano Cafe" i obserwujemy kierowców tuk tuków. Cały dzień czekają, aż znajdzie się chętny turysta na zwiedzanie Angkoru, lub po prostu jazdę po mieście. Kolejne kostki lodu w zastraszającym tempie rozpuszczają się nam w sokach. Wentylatory obecne w każdej knajpie, oddalone od siebie o 5 centymetrów dają troszeczkę ochłody. Obok przy stoliku siedzi kolejny widziany przez nas, dobrze dojrzały już mężczyzna z młodą Tajką lub Kambodżanką. Minuty ciągną się w tym upale w nieskończoność. Siedzimy nad przewodnikiem zastanawiając się nad planem na kolejne dni.

Kawa w Kambodży jest co najmniej dziwna. Po bardzo mocnej kawie w Wietnamie - tutejsza jest nie do picia. Bardzo słaba to delikatne jej określenie. A dodane do niej kostki lodu robią z niej prawie wodę.
W siem Reap jest bardzo dużo żebrzących ludzi. Gdy siedzimy przy stolikach podchodzą do nas ofiary ostatniej wojny. Osoby pozbawione kończyn, o kulach, lub na swojej konstrukcji wózkach inwalidzkich. Na jednym z nich widzimy sporą tablice z napisem w języku angielskim. Wynika z niej, że starszy mężczyzna stracił obie nogi 21 lat temu w wyniku wybuchu miny. Podobnie w Angkorze przed każdą świątynią siedzi grupa muzyków, również wojennych inwalidów. Zarówno w stolicy jak i tutaj, w Siem Reap przeraża taka mnogość osób proszących o jałmużnę.
Wczoraj w świątyni zobaczyliśmy siedzącego, jak nam się wydaje mnicha. Do tej pory nie wiemy, czy był to mężczyzna czy kobieta. Naciągnął nas na tkz. błogosławieństwo, czy też odstręczenie nieszczęścia od nas. Zawiązał(a) nam kolorowe nitki, w części z buddyjskich kolorów: biały (czystość), żółty (równowaga) i pomarańczowy (mądrość). Od tej pory staliśmy się podwójnie złączeni. Wszelkie zło jak mniemamy odeszło i opuściło nas na dobre. Koszt - co łaska, czyli pół dolara.
Cała Kambodża może się nazywać "one dollar". Gdzie nie pójdziesz (oprócz restauracji i droższych sklepów), sprzedawcy wołają "one dollar". Wszystko kosztuje jednego dolara. Bransoletka, widokówka, książka, łańcuszki, znaczki ( z nominałem trochę mniejszym w przeliczeniu niż 1 dolar). Oczywiście, gdy już podejdziesz bliżej okazuje się, że cena z reguły jest inna. Innym charakterystycznym zwrotem, który jest słyszalny wszędzie to "buy something" w różnych odmianach. "Kup coś". Z różną modulacją, od zachęcającej po proszącą, aż do błagalnej. Wiele dzieci po kilka, kilkanaście lat sprzedaje pocztówki, książki, kwiaty i inne drobiazgi.
Gdy mijamy stoiska na rynku, bądź w sklepie, natychmiast ktoś się zrywa i podchodzi. W restauracjach gdy podają kartę, stoją przy tobie i nie dadzą spokojnie przeczytać i zastanowić się nad zamówieniem. Ma to swoje dobre strony, ale nie dla osób, które potrzebują trochę czasu, bądź spokoju :).
Koło południa, decydujemy się na 2 godzinny objazd okolicy. Znaleźliśmy w przewodniku jeszcze dwie świątynie w samym mieście. Przed knajpką widzimy naszego wczorajszego kierowcę, który czeka na jakiegoś klienta. Po ustaleniu ceny ruszamy. Pierwsze miejsce to Wat Dam Nok. Świątynia jest prawie nowa. Budynek i wszystkie detale są w stylu khmerskim. Całość mieni się wieloma kolorami. Wewnętrzny dziedziniec otoczony kolumnami skrywa płaskorzeźby ze scenami z życia Buddy.
Druga Wat Bo, dla odmiany jest w bardzo kiepskim stanie. Nie możemy zobaczyć jej wnętrza, jest zamknięta. Na zewnątrz wokół niej wznoszą się kilkumetrowej wysokości stupy. Jest ich pewnie koło setki. Obok głównego budynku widzimy kolejny, trochę mniejszy z tabliczkami zakazu wejścia. Po stanie dachu widać, że drewniana konstrukcja jest mocno uszkodzona. W drodze do tuk tuka widzimy zakład kamieniarski, gdzie wykonuje się z betonu elementy do wykańczania świątyń. Formy do odlewów misternych detali i gotowe już różne kawałki. Podjeżdżamy jeszcze do agencji turystycznej obok naszego hotelu i kupujemy na jutro bilety na przejazd łodzią do Battambang. Młody człowiek sprzedający różne bilety, wycieczki i przejazdy, zdaje się w ogóle nie orientować w swojej branży. Jedynym celem jest sprzedanie biletu. Nie mając za bardzo lepszej opcji transportu, nie wnikamy za bardzo w temat i kupujemy. Następnie w hotelu zmieniamy koszulki, mokre już od upału i jedziemy w okolice nocnego marketu. Pośród różnych stoisk z koszulkami i pamiątkami znajdujemy studio masażu. Są tam osoby niewidome, które zajmują się tym. Ja na godzinkę siadam przy soku w restauracji obok, a żona poddaje się zabiegowi...Był tak drobny, że mieścił się bez problemu na materacu, gdzie klęczał i masował plecy. Trzeba przyznać, że odchodzi całe zmęczenie (i ewentualny stres, który podróż może stwarzać). Wracamy zrelaksowani ulicami Siem Reap do hotelu, by odpocząć przed jutrzejszą wyprawą.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże