Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Hoi An i My Son dzień trzydziesty ósmy
Zwiń mapę
2012
02
lut

Hoi An i My Son dzień trzydziesty ósmy

 
Wietnam
Wietnam, Hội An
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 4018 km
 
dzień trzydziesty ósmy 2 luty

Wstaliśmy wcześnie rano. O 8,15 mamy autobus do Hoi An. Po śniadaniu znieśliśmy bagaże do recepcji(nasze wielkie, już prawie puste plecaki, które często budzą coś na kształt zdziwionego zachwytu w naszych współturystach, że niby tak mało rzeczy na 2 miesiące) i chwile przed godziną 8 jesteśmy gotowi do wyjazdu. Autobusu oczywiście nie ma na czas. Czekamy cierpliwie ponad godzinę. Pojazd, który miał być szybkim turystycznym połączeniem, po raz kolejny okazuje się pułapką na turystów. Ponownie w żółwim tempie jeżdzimy po mieście zaliczając kolejne hotele. Nie rozumiejący angielskiego kierowca i jego pomocnik ignorują nasze i współpasażerów pytania kiedy ruszymy. Inną sprawą jest stan autobusu. Pomijając brud i zniszczone, a niektóre nawet pocięte siedzenia, w środku czuć spaliny z rzężącego silnika. Dotychczasowe nasze doświadczenia w Azji związane z komunikacją nie są zbyt miłe. Pomijając przelot z Laosu do Wietnamu, który był na najwyższym poziomie, mamy wrażenie, że odbywa się swoista gra pomiędzy turystą, a agencjami sprzedającymi bilety. Pytając w naszym hotelu o możliwość dojechania do Hoi An lokalnym transportem, nie uzyskaliśmy na ten temat żadnej informacji. Za to panienka (a może mężatka) z recepcji roztoczyła przed nami wizje przyjaznego i szybkiego transportu spod hotelu. Co okazało się potem grubymi nićmi szytymi kolejnymi kłamstwami. Siedząc w rozklekotanym autobusie, po raz kolejny nabici w butelkę, paradoksalnie cieszymy się że tu jesteśmy (choć przed chwilą chcieliśmy już wysiąść, bo autobus ponad 2 godziny zbierał turystów po mieście). Jest to jedyna chyba okazja, żeby poznać i poczuć klimat tego kraju. Ogromne kontrasty w nim zawarte. Okiem turysty na pewno nie da się ogarnąć problemów jakie towarzyszą ludziom tu żyjącym. Jak mniemam silne jeszcze związki z komunistyczną ideologia rządzących, utrudniają
Wietnamczykom normalne życie. Wszechobecna ignorancja przywodzi mi na myśl nasz kraj sprzed przemian. Autobus jedzie tak wolno, że nie wytrzymuję i idę zapytać, czy jest jakiś problem. Drogi są wąskie i nie można jechać szybciej. A chyba jedziemy z 40 km/h. Nic to, w Polsce też tak jest miejscami. Cieszmy się, że choć jakieś odcinki autostrady są u nas. Najbardziej wkurzające i męczące jest w Wietnamie nieustanne trąbienie. Używanie klaksonu cały czas jest obezwładniające. Oznacza najczęściej - "uwaga jadę, zjedź mi z drogi".
Prawidłowo jeżdżący Wietnamczyk obtrąbia wszystko: wszechobecne skutery, pieszych, rowery, i inne pojazdy. Brak klaksonu w pojeździe uniemożliwia normalną jazdę. Gdybyś chciał turysto choć trochę się zdrzemnąć - sugeruję wypić ze dwa piwa. Jest ci bardziej wszystko jedno. Z drugiej jednak strony brak toalety w autobusie, w którym jedziemy mógłby znacznie utrudnić przetwarzanie owego lekkiego alkoholu w twoim organizmie i uniemożliwić wydalenie go na zewnątrz wtedy, gdy będziesz chciał.
Ogólnie jazda drogowa to jeden wielki dramat w tym kraju. Wolna amerykanka. Wczorajsza nasza wyprawa skuterem w różne miejsca, zwieńczona była sukcesem - nikogo nie zabiliśmy, nikt nas nie zabił, niczego nie uszkodziliśmy i nikt nas nie uszkodził. Wszyscy jeżdżą skuterami w różne strony, na nic pozornie nie patrząc. Jednak oni widzą wszystko i wszędzie :) Podobno są dwie metody, by przeżyć, przy przechodzeniu na drugą stronę ulicy. Pierwsza - szybko, szybko do przodu, byle szybciej na drugą stronę. Druga metoda - wręcz przeciwnie, spokojnie, powoli, acz sukcesywnie. Skutery jeżdżą stosunkowo wolno, także zdążą cię minąć lub wyhamować. Ale dla przeciętnego Europejczyka - każde przejście przez większe skrzyżowanie może oznaczać prawdziwe wyzwanie, fantastyczny zastrzyk adrenaliny i pełne upojenia poczucie sukcesu, gdy już się przejdzie na drugą stronę.
Widoki są piękne. Wietnam jest zachwycająco położony. Jedziemy wzdłuż środkowego wybrzeża, widać morze południowo chińskie, a lądem ciągnie się górskie pasmo i wiele, bardzo wiele pól ryżowych, poprzedzielanych wąskimi miedzami. Ryż cały tonie w wodzie, taka już jego natura (czyli jego hodowanie), nad mokrością wyłaniają się zielone połacie. Naprawdę, piękny krajobraz.

Kiedy wreszcie po ponad 4 godzinach dojeżdżamy kierowca podjeżdża pod całkiem przyjemny hotel i mówi, że to już tu, że to koniec. Że jesteśmy w Hoi An i że możemy tu tanio znaleźć nocleg. Natychmiast po wyjściu z autobusu otaczają nas trzy osoby mówiąc, że hotel jest niedrogi i fantastyczny, że z basenem i masażem. Doprawdy troska o klienta jest tu zachwycająca. Po prostu przyjeżdżasz do miasta i jesteś wysadzony w miejscu, skąd do centrum masz odległość dobrego spaceru, ale możesz skorzystać i od razu wziąć hotel bez szukania.
My mamy już zarezerwowany nocleg, więc musimy do niego przejść ładny spacerek... Pokój może i sympatyczny, wanna w pokoju..., znaczy, że szykuje się romantyczny wieczór...jeszcze tylko kwiaty i świece... :)
Hoi An jest przepiękne. Jest przepiękna pogoda. Ciepło. Słońce przebiło się przez chmury. Miasteczko jest urocze, nic nie trzeba poprawiać. Cisza i spokój. Sielanka. Nie ma ogromnego hałasu skuterów, jest niska zabudowa małych domków na starym mieście. Z głośników sączy się muzyka. Nad kanałem leniwie pływają łódki. Raj.

dzienne wydatki:

obiad 165.000 VND
kawa lody 110.000 VND
kolacja 110.000 VND
hotel 19$



dzień trzydziesty dziewiąty 3 luty
Hoi An jest mocno zakorzenione w tradycji i historii. Było głównym portem w XVI wieku, do którego przybywali zarówno Portugalczycy, jaki Holendrzy, Anglicy i Japończycy. Miasto ma szereg różnych miejsc, gdzie bezpośrednio możesz dotknąć historii. Zwiedzaliśmy dziś na rowerach Stare Miasto. Zobaczyliśmy jedyny w swoim rodzaju zadaszony most japoński, wybudowany przez Japończyków, później rozbudowany przez Chińczyków i Wietnamczyków. Most łączy dwie części miasta, pośrodku Chińczycy wybudowali niewielką świątynię. Wejścia od strony zachodniej strzegą dwa psy, a od strony wschodniej dwie małpy. Legenda mówi, że most wybudowany był w roku psa, a budowa zakończona została w roku małpy (albo odwrotnie...).
To miasto z wielowiekową tradycją rzemiosła krawieckiego. Co drugi, a nawet częściej sklep to krawiec. Uszyją Ci wszystko, o czym tylko pomyślisz. W witrynach sklepów manekiny, jeden obok drugiego, prezentują możliwości właściciela sklepiku. Ceny uszycia sukienki, zaczynają się od 45 $, ale jestem przekonana, że można jeszcze sporo wytargować.

Zwiedzamy dziś namiętnie starówkę. Jest tak piękna, że aż nieprawdopodobna. Aż dziw bierze, skąd takie miasto się tu uchowało. Kupujemy zbiorczy bilet na pięć zabytków w mieście i kolejno odwiedzamy Muzeum Historii i Kultury Hoi An, Quang Trieu Assembly hall, Quan Cong Temple (przepiękne niewielkie świątynie). Dominują w nich różne smoki, posągi, wiele chińskich akcentów, w końcu to miasto na Chińczykach długo stało :)
Phuoc Kien Assemblay Hall, który zwiedzamy jest zwany również Kim Son Pagoda. Zbudowany w XVII pełnił rolę miejsca spotkań dla chińskiej społeczności. Większość budynków, które mają elementy chińskiej architektury, cechuje charakterystyczny dach, spadzisty, pokryty bambusowymi rurkami, zakończonymi elementem porcelanowym.
Miasto otacza jedna z najładniejszych rzek w Wietnamie - Thu Bon River. Jest na niej bardzo wiele zarówno łodzi jak i łódek. Za opłatą można praktycznie popłynąć w każde miejsce, gdzie prowadzi rzeka, czyli około 3 tysięcy metrów.

Odwiedzamy tutejsze targowisko, kupujemy owoce i zajadamy się mango i czymś czego nazwy nie znamy, w każdym razie jest to owoc.
Spacerujemy uliczkami Hoi An, pomimo niskiego sezonu wszystkie kawiarenki i sklepiki są otwarte. Udajemy się do zaprzyjaźnionej już kawiarni Bobo Cafe, polecanej przez Lonely Planet na kolacje i wieczorną kawę.

dzienne wydatki:

owoce 70.000 VND
bilety wstępu 2x 90.000 VND
obiad 120.000 VND
fryzjer 120.000 VND
kolacja 70.000 VND
hotel 315.000 VND



dzień czterdziesty 4 luty

Wietnamczycy są mistrzami świata w `przewożeniu czegokolwiek na swoich skuterkach. Możesz zobaczyć na ulicy transport jajek skuterem, transport kur, świń czy stołów. Czegokolwiek chcesz. Wszystko jest dobre do przewożenia skuterem.
Rano wyruszyliśmy na skuterach do My Son Sanctuary. To przepiękne miejsce, które było Królestwem Champy (po wietnamsku Cham pa).
Państwo Czamów (jak można to spolszczyć) toczyło ciągłe wojny z sąsiadami, którymi byli Wietnamczycy od północy i Kmerowie od południa. Państwo Czamów istniało do XVII wieku, kiedy to ostatecznie zostało podbite przez Wietnamczyków. Jakoś dziwnie doszukuję się analogii do Państwa Polskiego, które na 123 lat zniknęło z mapy Świata, ale na szczęście wróciło. Czamowie nie mieli tyle szczęścia.

Zespół świątyń, a raczej tego, co z nich pozostało, jest zlokalizowane około 50 km od Hoi An. Powstałe w X i XI wieku świątynie zostały prawie definitywnie zniszczone podczas bombardowań przez USA tych terenów, w okresie wojny 1969 roku.
My Son było centrum kulturowym królestwa Czamów. Budowle charakteryzują specyficzne łączenie sklepienia, ułożone ze zbiegających się na szczycie cegieł. Czamowie nie znali, czy nie używali łukowego sklepienia, a jedynie układali cegły, które schodziły się u szczytu budowli. W wyniku tego świątynie mają grube mury i niewielkie wnętrza, a także wąskie wejścia.
Oczywiście pomyliliśmy drogi. Wietnamskie mapy są stworzone po to, by po pierwsze znaleźć je z wielkim trudem, po drugie są niedokładne, w większości poglądowe. Po trzecie mało która droga jest oznaczona i brak jakichkolwiek drogowskazów. Owszem, po przejechaniu 15 km, z głównej drogi AH1, są widoczne kierunkowskazy na My Son, ale raczej "reklamowe", a nie drogowe. Na dodatek Wietnamczycy nie potrafią czytać mapy. Pytani o drogę wodzą bezwiednie palcem po mapie próbując zlokalizować swoją pozycję. Po kilku nieudanych próbach, przy których otrzymywaliśmy sprzeczne informacje, postanowiliśmy więcej nie pokazywać im mapy. Używaliśmy dedukcji :).
Jedziemy i mijamy niewielkie wioski tętniące życiem, ludzi pracujących na polach ryżowych, brodzących po kolana w wodzie. Nie wygląda to zbyt bogato, ale bardzo biednie też nie. W Wietnamie do wiosek prowadzą bramy. Bogato zdobione, oczywiście obowiązkowo flaga z sierpem i młotem.

Co prawda nadłożyliśmy drogi o około 13 km, ale dojechaliśmy do celu. Droga powrotna była juz dużo prostsza. Zatrzymaliśmy się jeszcze w niewielkim muzeum poświęconym królestwu Czampy. Zebrane są w nim ołtarze religijne, rzeźby z piaskowca i drobiazgi codziennego użytku. Część zbiorów poświęcona jest Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, polskiemu archeologowi. Prowadził on prace w My Son przez kilkanaście lat. Przy jego dużym udziale sanktuarium to, oraz starówka Hoi An zostały wpisane na listę dziedzictwa UNESCO. Po przyjeździe do miasta zrobiliśmy spacer ulubionymi już uliczkami. A przed powrotem do hotelu spędzamy godzinkę na zjedzeniu słodyczy i kawie przyglądając się wieczornemu Hoi An.




dzień czterdziesty pierwszy 5 luty

Doczekaliśmy się w końcu pięknego słońca i ponownie upału. Od ponad tygodnia lekko marzliśmy, dziś jest odwrotnie. Jedziemy więc dwa kilometry za miasto nad morze, by się nacieszyć słońcem. Słyszeliśmy, że w Polsce siarczyste mrozy. Pozdrawiamy zatem gorąco z plaży gdzie chłodne fale morza południowo-chińskiego obmywają nasze stopy. Jest upalnie. Idąc brzegiem widzimy oddaloną o kilkanaście kilometrów od nas wyspę Cham i kilka mniejszych w jej pobliżu. Wynurzający się z wody na 166 m nad poziom morza wierzchołek Hon La jest wyraźnie widoczny. Plaża w tym miejscu ciągnie się kilkanaście kilometrów prosto i mamy piękne widoki. Stosunkowo niewielu turystów o tej porze roku widać w tym rejonie, nieliczni opalają się lub z rzadka siedzą w nadbrzeżnych knajpkach.

Po południu lądujemy w niewielkiej lokalnej restauracji. Plastikowe stoliki, na nich ceraty, widok na rzekę, brak menu, jedna kobieta z kuchni trochę mówi po angielsku. Zamawiamy dwa razy noodle, czyli makaron. Dostajemy coś. Coś na talerzu, wygląda jak pomieszanie różnych poszatkowanych liści warzyw, z orzeszkami ziemnymi i najprawdopodobniej małymi ślimaczkami, wyławianymi z tutejszej rzeki. Zajada się to z plackiem. Rodzaj mocno wysuszonego naleśnika, a raczej placek smażony w głębokim tłuszczu.
Nie chcę tego. Proszę, by nam to zabrali. Błagam o makaron. W tym celu biorę kobietę z kuchni za rękę, prowadzę do stolika obok i pokazuję palcem. Uzgadniam oczywiście cenę. Dostajemy zawinięte w liście bananowca "cosie", zawiązane po bokach, a do tego jedną główkę czosnku. Patrzymy na siebie zdziwieni. Za chwilę dostajemy makaron z mięsem, kiełkami fasoli, podejrzanymi liśćmi, połową zielonej mandarynki i czerwoną, zaje... bardzo ostrą papryczką. To wszystko posypane czymś w rodzaju wypieczonych kwadratowych chipsów.

Rozwijam liście bananowca. Coś dziwnego w środku. Rodzaj rybnego, podłużnego pulpetu, bardzo specyficzny smak.
Nasz eksperyment kulinarny powiódł się połowicznie. Najdrożej nie było, najtaniej też nie. Smak był ciekawy, ale nie powalający na kolana. Za to papryczka - bardzo ostra. Oczy zaczęły mi łzawić bardziej, niż kiedykolwiek, a na czole wystąpiły kropelki potu.
Na starym mieście zobaczyliśmy jeszcze dwa zabytkowe domy. Obydwa mają dwustuletnią tradycję. Pierwszy to Tan Ky, symbol Hoi An. Jeden z najczęściej odwiedzanych zabytków w tym mieście. Charakterystyczna wietnamsko-chińska architektura z elementami japońskich detali. Od siedmiu pokoleń należy do jednej rodziny, w środku dotykasz historii - eksponaty, kubek Konfucjusza.
Znaleźliśmy przeuroczą knajpkę - Tam-tam Cafe, na ulicy Tran Phu. Fantastyczna kawa, przepyszne ciastka kremowe. Także urlopujemy się na całego, niczym turyści.
Jak Wietnam długi i wąski, tradycyjnie wszyscy siedzą (lub stoją) i łuskają pestki. Głównie dyni, ale chyba też i słonecznika. Obojętnie czy na ulicy, czy w sklepie, czy w biurze, czy w muzeum. Siedzą, łuskają, plują. Ciekawe zjawisko.
Dzisiejsza noc jest 14 w kalendarzu księżycowym. W tym czasie w Hoi An odbywa się legendarny nocny festiwal. Stare Miasto jest rozświetlone latarniami i lampionami. Od godziny 21.00 w obszarze starówki dozwolony jest tylko ruch pieszych.
Mieszkańcy okazują szacunek tradycji i swoim przodkom, którzy właśnie 14 dnia każdego księżycowego miesiąca, organizowali nocne ofiarowywanie darów duchom poprzednich pokoleń. Na ulicach starówki tłumy ludzi. Przed każdym domem, czyli przed każdym sklepem jest ustwiony niewielki stoliczek, na nim palące się świece i kadzidełka, owoce, ryż, szklanka z napojem. Wygląda to bardzo niecodziennie. Przy kanale tłumy ludzi, miejscowy sprzedają papierowe lampiony,wewnątrz których palą się świeczki. Głównie turyści kupują je następnie łódkami płyną i puszczają je na wodę. Cała rzeka jest rozświetlona światłem z tych lampionów. W dwóch miejscach miasta wiekowi Chińczycy grają w chińskie szachy. W innych miejscach grają na tradycyjnych wietnamskich instrumentach. Na Starym Mieście organizowane są zawody dla młodzieży w zbijaniu glinianych naczyń, zawieszonych na sznurku. Gracz ma zasłonięte oczy i musi pałką stłuc naczynie. Dookoła tłum ludzi, głównie młodych. Tłumy cały czas, brodzą w ciemnościach rozświetlanych tysiącem lampionów, przemieszcza się po ulicach. Wszyscy tubylcy niżsi od nas o głowę.


dzienne wydatki:

wypożyczenie skutera 100.000 VND
paliwo 60.000 VND
bilety na busa do Danang 2x 70.000 VND
eksperyment kulinarny 120.000 VND
kolacja 240.000 VND
hotel 315.000 VND



dzień czterdziesty drugi 6 luty

Dziś ponownie intensywne zwiedzanie. Trzeci dzień z kolei wykorzystujemy skuter wypożyczony z hotelu. Jest to chyba najlepszy sposób na samodzielne poruszanie się po okolicy. Nie bardzo lubimy zorganizowane zwiedzanie. W grupach jeżdżących turystycznymi busami wszystko robione jest na czas. Odwiedza się przy okazji sklepy, fabryczki i warsztaciki dla turystów. Skuter daje dużo swobody w wyborze kierunku i czasu jazdy. Pewną niedogodnością jest konieczność samodzielnego załatwiania biletów wstępu, zaznajomienia się z topografią terenu. Ale lepiej można poznać kraj który się odwiedza. Choć czasem napotyka się na różnego rodzaju kłopoty to jest sporo zabawy i przygody. Około 15 kilometrów na północ od Hoi An jest interesujące miejsce zwane Marble Mountains. Jest to kompleks pięciu wzniesień na płaskim terenie. Legenda głosi, że król Minh Mang ( jego grobowiec zwiedzaliśmy w Hue), przejeżdżając tędy nazwał je górami pięciu żywiołów, Kim Son (metal), Moc Son (drzewo), Hoa Son (ogień), Tho Son (ziemia), Thuy Son (woda). Na największej z nich (Thuy Son) znajdują się różne pagody, a wewnątrz jaskinie. Wspinamy się po 150 schodach jak nas poinformowała pani przy zakupie biletów wstępu, do pierwszej świątyni. Dla leniwszych turystów zbudowano windę. My twardziele nie korzystamy. Pięknie wkomponowana w zbocze wzniesienia i bogato zdobiona robi na nas duże wrażenie. Jak się potem okazuje, wędrówka pomiędzy poszczególnymi punktami wymaga niezłej kondycji. Idziemy właściwie ciągle stromymi schodami. Jednorodna jakby się zdawało z zewnątrz góra w środku poprzecinana jest wieloma rozpadlinami i zboczami. W jednej z kilku jaskiń oczom naszym ukazuje się po zejściu w dół ogromna komnata. W sklepieniu widać niewielkie otwory przez, które sączą się strużki światła. W niektórych miejscach nawet większe snopy światła padają na wilgotną od wody posadzkę. Widać, że jaskinia żyje swoim życiem. Przez dwa otwory w sklepieniu jaskini, cyrkulacja powietrza powoduje, że jest ciągły przewiew wewnątrz.
U podnóża góry rozciąga się wioska, w której prawie każdy sklep zajmuje się sprzedażą wyrobów z kamienia. Kamieniarze są na każdym kroku produkując i sprzedając zarówno ogromne rzeźby, np. posągi Buddy czy święte statuy jak również zwierzęta i niewielkie wyroby jak moździerze. Wszystko z kamienia.
Z Marble Mountains jest już niedaleko do Da Nang, korzystamy z tego i jedziemy zobaczyć ten powstały 200 lat temu port, który przejął ruch morski z Hoi An. Miasto jest rozległe, przestrzenne i dość spokojne. Wysokie hotele na brzegu robią wrażenie, po wszystkich niskich zabudowach starówek wietnamskich, jak Hue, Hoi An czy Hanoi, które dotychczas widzieliśmy.
Oglądamy hotel w którym się jutro zatrzymamy. Jest ok, zwłaszcza, że przecież z samego rana mamy samolot, więc długo w nim nie zabawimy.
Zatrzymujemy się na kawę. Knajpa nazywa się Kayla Coffee przy Nguyen Van Linh. Oglądamy menu, ceny przystępne. Kawa najpyszniejsza, jaką do tej pory piliśmy. Prosimy o rachunek. Przychodzi młody mężczyzna i pewnym tonem mówi, że 135 tysięcy. Liczymy w głowach - nie powinno wyjść więcej jak 90 tysięcy... więc? Mówimy, żeby przyniósł menu. Po 5 minutach przynosi rachunek na którym wydrukowana jest wartość 85 tysięcy, za trzy pozycje, które zamówiliśmy, a 20 tysięcy dopisane jest ręcznie. Podchodzi dziewczyna, która przyjmowała zamówienie i mówi, że to podatek. Tłumaczymy, że jeśli jest napisane ręcznie, to nie płacimy. Nie ma na rachunku - nie ma pieniędzy. Owszem, w Hanoi spotkaliśmy się z opłatą za serwis (obsługę) od 15 do 20 %, ale jest to napisane w karcie. W dodatku nie dopisuje się tego ręcznie. Bardzo nam się podobało, jak zmieniały się ceny w miarę, kiedy drążyliśmy temat. Okazuje się, że nawet przy zamawianiu kawy należy się targować... i nie brać na poważnie tego, co jest powiedziane.
Wieczorem jesteśmy już a Hoi An. Miasto ponownie rozświetlone lampionami, ponowie jesteśmy w BoBo cafe i jemy makaron lub ryż :). Niechętnie stąd wyjeżdżam. Prawda jest taka, że Hoi An skradło me serce. Im dłużej się tu przebywa, tym bardziej chce się tu zostać.

dzienne wydatki:

wypożyczenie skutera 100.000 VND
paliwo 60.000 VND
bilety wstępu 4x 15.000 VND
obiad 190.000 VND
kawa i lody 85.000 VND
kolacja 240.000 VND
hotel 315.000 VND

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże