Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Ha Noi i Ha Long dzień trzydziesty
Zwiń mapę
2012
25
sty

Ha Noi i Ha Long dzień trzydziesty

 
Wietnam
Wietnam, Hà Nội
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3348 km
 
Wietnam to państwo do niedawna silnie komunistyczne. To pierwsze, co rzuca się w oczy, kiedy lądujemy w stolicy tego kraju. Wietnam, który ma powierzchnię porównywalną z Polską, ma dwa razy więcej mieszkańców, ponad 85 milionów. Na ulicach jest tłoczno, tym samym gwarno i hałaśliwie. Wietnam ma przepiękną deltę Mekongu, jednej z największych rzek w Azji, Zatoka Ha Long, ze swoimi unikalnymi formacjami skalnymi, została wpisana w 1994 roku na listę Unesco. Wietnam jest kompletnie różny od innych państw Azji południowo-wschodniej. Widać tu wyraźną dominację i wpływy chińskie, zamiast Watów, w dużych ilościach można spotkać Pagody, całe morze czerwonych flag z sierpem i młotem lub żółtą gwiazdą. Charakterystyczna jest również architektura. Kolonialny styl francuski miesza się z bardzo wąską zabudową kamienic. Domy, nawet gdy są wolnostojące, są wąskie na szerokość 3-4 metrów. Charakterystyczne wietnamskie nakrycia głowy, stożkowe, w kształcie ostrosłupa o podstwie koła, bambusowe lub wiklinowe czapki, są wszechobecne. Jadąc autobusem widać wiele pól ryżowych, stojących w wodzie.

Przelicznik walutowy 1 zł = 6.000 Dongów Wietnamskich (VND)

1 $=20.300 VND

(przeliczniki podawane w zaokrągleniu. Dużym. Przeliczamy na dolary, z dolarów na złotówki, trochę ma to prawo się rozjechać...)

dzień trzydziesty 25 stycznia

Jeszcze w Laosie na lotnisko dojeżdżamy tuk tukiem po małej negocjacji ceny. Nadajemy bagaże, zapominam wyjąć z podręcznego nożyk, który zabiera mi obsługa lotniska na późniejszej kontroli. Terminal trochę senny i prowincjonalny. Widzimy dosyć duże prace budowlane, miejmy nadzieje, że rozbuduje się szybko. Dolatujemy do Hanoi po 45 min locie z Vientianu. Samolot Airbas A 320 pachniał jeszcze nowością, dostaliśmy mały poczęstunek nawet na tak krótkim locie. Po odebraniu bagażu, szukamy taniego transportu do miasta. Lotnisko oddalone jest około 35 km od centrum. Wychodząc na zewnątrz dostajemy propozycje podwiezienia od kierowców taxi za 350000 VDN. Rezygnujemy sugerując się informacją z przewodnika i pani z lotniska o dostępnym busie za 2 $ . Po kilkunastominutowym daremnym poszukiwaniu go, decydujemy się na wspólną podróż taxi z poznanym na lotnisku amerykańskim małżeństwem. Po dokładnym ustaleniu ceny z kierowcą ruszamy. Na miejsce dojeżdżamy w niecałą godzinę.
Kiedy kierowca stwierdził, że jesteśmy na miejscu lekko się zdziwiliśmy. Okolica wyglądała mało gościnnie, pomimo że byliśmy w samym centrum miasta. Nasz hotel znajdował się w tak zwanym Old Qarter, sercu starego miasta. Wąziutka uliczka, wąskie fasady budynków, przed którymi mieszkańcy gotowali, na naszych oczach zabijali drób. Plątanina kabli elektrycznych, obdrapane tynki, suszące się ubrania. Na szczęście Brand Hotel Hanoi wyróżniał się z otoczenia na korzyść. Wąskie wejście do budynku skrywało dosyć przyjemne wnętrze. Odebraliśmy klucze od pokoju, a następnie poszliśmy poznać okolice. Do tej pory pisaliśmy, że jest rześko kiedy było chłodno. W Hanoi jest po prostu zimno. Właściwie wszyscy się trzęsą. Ubrani na "cebule" we wszystkie rzeczy z plecaka szliśmy uliczkami w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Niestety jak się potem okazało trafiliśmy tu w okresie obchodów Chińskiego Nowego Roku. Wietnamczycy mają wtedy kilka dni wolnego.
Minęliśmy tylko jedna uliczną jadłodajnie po drodze. W pewnym momencie pod wiaduktem kolejowym ujrzeliśmy kilka stoliczków plastikowych, osoby na specyficznych grilach, przyrządzały sobie jedzenie. Zatrzymaliśmy się patrząc z ciekawością. Zachęceni przez właścicielkę i przynagleni głodem, siedliśmy. Uwiedzeni kolorytem miejsca i sposobem przyrządzania potrawy przez samego siebie, nawet nie zapytaliśmy o cenę ( co się później okazało nieciekawą niespodzianką). Błyskawicznie zorganizowano dla nas zarówno stolik (przyniesiono go "zza muru"), jak i światło (wkręcono żarówkę do oprawy w plątaninie kabli), a także maszynkę gazową z rodzajem grilla na niej. Podano jakiś rodzaj chrupków i ostry, pikantny sos na przekąskę. Po chwili pojawiły się masło, olej, różne sosy, warzywa i talerz z drobno pokrojonym mięsem, wołowiną, boczkiem i skórkami z drobiu.
Poinstruowani przez pomocnego właściciela, podglądając sąsiednie stoliki, zaczęliśmy przypiekać mięso i warzywa. Było to dosyć trudne, ponieważ do dyspozycji mieliśmy tylko pałeczki. Reasumując, siedzimy pod mostem, pieczemy skórki z drobiu, mięsko, cebulkę i warzywa, jest fajnie. Rachunek trochę nas zaskoczył. Wydawało nam się, że Wietnam jest tańszy niż kraje w których byliśmy do tej pory. Objedzeni wróciliśmy do hotelu, na kolejną niespodziankę. Na dworze 10 stopni, a ogrzewania brak. Pierwszy kontakt z Wietnamem za nami.

dzienne wydatki:

śniadanie 30.000KIP
kawa 2x 16.000KIP
tuk-tuk na lotnisko 40.000KIP
shake mango 15.000KIP
taksówka 175.000 VND
kolacja 260.000 VND
hotel 13 $



dzień trzydziesty pierwszy 26 stycznia

Jesteśmy w Hanoi, stolicy Wietnamu. To ciekawe miejsce mieszanki wschodniej kultury z zachodnią, przeszłości z teraźniejszością, unikalnej architektury nie spotykanej gdzie indziej. Hanoi to miasto motorów. Zewsząd, wszędzie słychać widać i czuć setki, tysiące, miliony skuterów, motorów, motorowerów. Nie ma mowy by po tym miejscu jeździć samodzielnie, chyba że po godzinach wprawek. Dzień rozpoczęliśmy od zaplanowania kolejnych dni. Dobry plan to podstawa. Ustalamy, że jutro dwudniowy rejs po zatoce Ha Long, a później wracamy na jeden dzień do Hanoi, by wyruszyć 30 stycznia nocnym autobusem do Hue.
Dzisiaj mamy zaplanowane odwiedzenie Mauzoleum Ho Chi Min-a, tutejszego kultowego przywódcy, Muzeum z nim związane, Pagodę (one pillar Pagoda), Temple of Literature. Na wieczór kupujemy bilety do Teatru Marionetek na wodzie (Thang Long Water Puppet Theater). Uzgodniliśmy szczegóły i przystąpiliśmy do realizacji planu.
Jako pierwszą odwiedziliśmy Świątynię Temple of Literature. Jest to zbudowana w 1070 roku świątynia, poświęcona Konfucjuszowi, która była pierwszym uniwersytetem w Wietnamie. Zbudowana dla nauczania głównie książąt, a z czasem również innych, utalentowanym mężczyzn. Przed świątynią kilkadziesiąt stoisk, na których nobliwie i mądrze wyglądający Chińczycy w różnym wieku, głównie podeszłym, wyrysowują tajemnicze chińskie znaczki, które mają symbolizować dobrą wróżbę na Nowy Rok (który się przecież dopiero zaczął w Wietnamie i Chinach). W świątyni znajdują się posągi Konfucjusza i ciekawe ołtarze. Ludzie biją pokłony cały czas przed nimi.
Niestety nie wiedzieliśmy, że w Wietnamie jest Nowy Rok. Jego obchody rozpoczęły się 23 stycznia i trwają trzy dni, a później, jak się dowiedzieliśmy, Wietnamczycy robią sobie coś na kształt przedłużonego weekendu. Chińczycy również świętują w tym okresie, w związku z tym po pierwsze prawie wszystkie sklepy i restauracje w mieście są zamknięte, a po drugie w miejscach uczęszczanych turystycznie jest po prostu mrowie ludzi. Chińczycy i inni rasy nie białej, po prostu w ogromnych ilościach przewijają się przez stolicę.
A z drugiej strony - ulice starego miasta, tak zwanego Old Quarter, są puste. Jdynie niewielka ilość sklepików jest otwarta. Przypuszczamy, że to mało spotykana sytuacja. Zobaczymy za dwa dni, gdy wrócimy do miasta z zatoki Ha Long.
Ze Świątyni Temple of Literature idziemy na plac do Mauzoleum Ho Chi Mina. Monumentalny budynek na ogromnym placu, z rzędami czerwonych flag, wywarł na nas mieszane uczucia. Jeśli ktoś tęskni do Komunizmu, zapraszamy do Wietnamu. Jest on tu ciągle żywy. Niestety, przyszliśmy trochę za późno - oglądanie szczątków zmumifikowanego wujka Ho, możliwe jest tylko od 8.00 do 11.00. W nagrodę udaliśmy się do muzeum, poświęconego jego osobie. Od kołyski, łącznie z makietą jego rodzinnego szałasu, poprzez fotokopie listów, zdjęć i innych notatek, przeszliśmy przez życie Ho CHi Mina.
Obok Muzeum znajduje się Pagoda jednej kolumny (one pillar pagoda), postawiona na niewielkim stawie,w kształcie kwadratu, okala go niewielki murek. Pagoda stoi na jednej kolumnie, prowadzą do niej schody, a wewnątrz posąg Buddy. Legenda głosi, że Pagoda została pierwotnie zbudowana w 1049 roku przez cesarza Ly Thai Tonga, który będąc już wiekowym ciągle modlił się by Budda dał mu syna.Pewnej nocy miał sen, śnił mu się Budda, siedzący w kwiecie lotosu o kwadratowych płatkach, który dał mu dziecko. Kilka miesięcy później urodził mu się syn, a on w podziękowaniu wybudował pagodę, na jednej kolumnie, która ma symbolizować kwiat lotosu.
Wracamy do hotelu, trochę się rozgrzać. Po drodze jemy na ulicy (jak zwykle), zupę z makaronem i ryż z opiłkami mięsa i warzywami. Całość woła trochę o pomstę do nieba, ale lokalni ludzie jedzą i żyją. Więc i my przeżyjemy.
Miasto jest całe udekorowane. Wszędzie wiszą czerwone flagi i transparenty z napisem po wietnamsku - Szczęśliwego Nowego Roku. W wielu miejscach widzimy drzewka pomarańczowe, dosyć dużych rozmiarów, zwykle powyżej 1,5m. Podobnie jak u nas w Polsce choinka, tak tu te drzewka są przystrojone w czerwone, ozdobne kartki z żółtymi literami, z życzeniami powodzenia na Nowy Rok. Wygląda to urokliwie. Chuc mung nam moi - czyli Szczęśliwego Nowego Roku.
Najpiękniejsze jest to, że kompletnie gubimy dni tygodnia. Owszem, wiemy, że jest 25 czy 27 stycznia, ale nie możemy się zorientować, czy jest piątek, czy sobota. Nasze rozmowy z cyklu:"dziś środa? Eee, chyba nie, dziś piątek", nie należą do rzadkości. W Wietnamie sprawę dodatkowo utrudnia liczenie dni tygodnia, ponieważ jest tu w użyciu zupełnie inny kalendarz, gdzie Nowy Rok rozpoczął się od 23 stycznia i od tego dnia rozpoczęło się liczenie dni.
Przemarzliśmy dziś bardzo. 13-15 stopni Celsjusza to nie dla nas pogoda...:).
Wróciliśmy do hotelu, a mój mąż wyciągnął naszą ogromną torbę z medykamentami, w której mamy polopirynę, aspirynę, apap, ibuprom i strepsils. Mówi, że trzeba się leczyć na to, na co mamy lekarstwa...
O godzinie 20 docieramy spacerem z hotelu nad jezioro Hoan Kiem Lake przy którym znajduje się teatr lalek na wodzie. Widownia zapełniała się powoli widzami z różnych krajów. Przedstawienie trwało około 45 min. Zaczęło się tradycyjną wietnamską muzyką, wykonywaną przez niewielki zespół muzyków. Spektakl poruszał kilka motywów z historii i legend wietnamskich. Na oświetlonym niewielkim basenie rozgrywała się przed nami akcja opowiadana przy pomocy kolorowych i pomysłowych marionetek. Gra świateł i pomysłowość aktorów stojących za zacienionym parawanem robiła wrażenie. Efektowny "przelot" smoka mieniącego się kolorami nie pozostał bez owacji publiczności. Pomimo dialogów w języku, którego nie sposób nam zrozumieć, uniwersalne historie o miłości poznaliśmy od razu. Miło było obejrzeć jedyny na świecie wietnamski teatr marionetek na wodzie. Tak zakończyliśmy nasz drugi dzień w Hanoi.

dzienne wydatki:

bagietka 5.000KIP
wstęp do Świątyni Literatury 2x 20.000VND
wstęp do Muzeum 2x 20.000VND
pocztówki 60.000VND
obiad 110.000VND
ciastka, cola i czekolada 175.000 VND
bilety do teatru na wodzie 2x 100.000VND
kolacja 148.0000VND
wycieczka na zatokę Ha Long 2x 65$
bilety na transport nocnym busem do Hue 2x 26$
hotel 13 $



dzień trzydziesty drugi 27 stycznia

Jedziemy rano z hotelu do zatoki Ha Long. Zatoka obejmuje 1.969 wysepek, różnych rozmiarów, 989 z nich ma nadane nazwy. Są dwa rodzaje skalnych formacji - wapienne i łupkowe. Ich powstanie datuje się na 250 milionów lat temu.
Wyglądają jak swoiste dzieła sztuki. Zielona, szmaragdowa woda zatoki sprawia, że czujemy się zauroczeni tym legendarnym światem kamiennych wysepek, wyrastających z wody, a których kształty zmieniają się wraz ze zmieniającym się kątem padania światła słonecznego. Słońca jednak nie ma. Jest za to przepiękna mgła, która powoduje, że skały wyglądają jeszcze piękniej. Płyniemy drewnianą łodzią długości około 45m i szerokości około 6. Na dolnym pokładzie jest 8 kabin i kuchnia, a na górnym jeszcze 3 kabiny i lobby z jadalnią. Na dachu znajduje się pokład widokowy z leżakami. Całość jest już trochę zniszczona. Deski na pokładzie, zapewne z powodu nieustającej wilgoci wypaczyły się. Po godzinie rejsu wśród ogromnych skał wystających prawie pionowo z wody, dopływamy do wyspy z ogromną jaskinią.
Krótkie dygresje. Próbowaliśmy rzetelnie i dociekliwie wybrać łódź, która byłaby dla nas odpowiednia. Nie jesteś w stanie sprawdzić wszystkiego. Zimno jak diabli, a ogrzewanie ma być dopiero po 19.00, ciepła woda reglamentowana, będzie tylko przez godzinę. Więcej ludzi na łodzi niż miało być. Zapewniano nas, że 16, a jest 24 osoby. Tłok, wszystko nadgryzione mocno zębem czasu. Najgorsze, że jest zimno.
Lunch i kolacja uboga, dożywiamy się ciastkami. Po raz kolejny okazuje się, że nie można wierzyć kolorowym, wyretuszowanym folderom reklamowym, zapewnieniom sprzedawcy, który w chwili zaokrętowania na łódź jest 100 km od nas.
Wszystko jednakże rekompensuje przepiękna i niepowtarzalna zatoka Ha long. Nie da się tego z niczym porównać. Zaliczamy wszystkie żelazne punkty programu naszej wyprawy, a rejs po tej zatoce, należał do jednego z najważniejszych. Zrodziło się pragnieniem, by przyjechać tu jeszcze raz, gdy jest bardzo słonecznie i bezchmurnie.

dzienne wydatki:

ciastka, cola 38.000 VND



dzień trzydziesty trzeci 28 stycznia

Poranek na łodzi. Urokliwie. Jest ciepło. Oczywiście w kabinie, ale i na zewnątrz odrobinę jakby cieplej. Mży. Cudowna pogoda na oglądanie skał i skałek na Zatoce Ha Long. Jemy śniadanie i płyniemy dalej. Przypływamy do nawodnej wioski. Mieszkańcy żyją z turystów i ewentualnie ze sprzedaży ryb i innych owoców morza. Mieszkają na tratwach, na których jest niewielka konstrukcja sugerująca domostwo. Niewielki, drewniany podest, całość pływa na beczkach plastikowych. Niewielkie łódki pływają pomiędzy większymi, oferując przejażdżki wodne do mniej dostępnych miejsc, gdzie płycizna nie pozwala na dopłynięcie. Na prawie każdej konstrukcji powiewa czerwona flaga z żółtą gwiazdą. Ciekawy sposób, na przeniesienie do innych realiów.
Wśród towarzyszy naszego rejsu są różne osobowości. Poznaliśmy młodą Australijkę z krzepkim pięćdziesięciokilkoletnim towarzyszem, trzy urocze Chinki, parę młodych Niemców i kilku Anglików. Można dużo ciekawych rzeczy się dowiedzieć.
Jadąc turystycznym szlakiem spotyka się często tych samych ludzi. w Hanoi spotkaliśmy ludzi z dwudniowego rejsu po Mekongu. W Luang Prabang spotkaliśmy Włocha, z którym byliśmy na wycieczce w Złotym Trójkącie w Tajlandii. Wcześniej, czytając blogi nie wydawało nam się możliwe, żeby spotykać te same osoby, przy długich dystansach. Ale tak właśnie jest. Pomimo dużej ilości turystów, zwłaszcza w typowo komercyjnych miejscach, zawsze spotkasz kogoś, kogo już widziałeś na szlaku.

dzienne wydatki:

kawa na łodzi 20.000 VND
kawa (ponownie) 20.000 VND
kolacja 190.000 VND
słodycze 36.000 VND
książka (przewodnik po Kambodży) 20.000 VND
hotel 13$



dzień trzydziesty czwarty 29 stycznia

Dziś półmetek naszej podróży. Leci czas szybciej, niż możemy sobie wyobrazić. Jesteśmy w Hanoi. Spokojny dzień. Chłoniemy atmosferę miasta. Szybko i w dużych ilościach przejeżdżające skutery i motory. Siedzących na ulicy ludzi, gotujących zupy, smażących placki. Sprzedających owoce, kwiaty, warzywa. Mijają nas rikszarze z turystami, których przewożą.
Hanoi ma ponad tysiącletnią tradycję. Miasto nosiło kilka nazw. Bardzo długo funkcjonowało jako Thang Long, co oznacza "wzlatujący smok". Nazwa ta była związana z legendą, według której, z odmętów jeziora Hoan Kiem wyłonił się smok, którego zauważył ówczesny władca - Ly Thai To, uznał to za dobry omen i w tym miejscu wybudował miasto. Był to czas, kiedy Wietnam wciąż kruchą swoją niepodległość od Chin, rozwijał i umacniał. Nie trwało to długo, bo chińska dominacja wciąż była bardzo silna.
Kiedy w XIX wieku przybyli tu kolonizatorzy francuscy, miasto rozwijało się nadal, obszar starego miasta ciągle był silnie związany z handlem, a Francuzi rozbudowywali miasto na jego obrzeżach. Wówczas to powstał kościół wzorowany na paryskiej katedrze Notre Dame, do dziś funkcjonujący pod nazwą świętego Józefa (Saint Joseph Church). Jest on trochę zaniedbany, oprócz bryły kościoła niewiele w nim świetności. Wnętrze jest surowe, główny ołtarz i dwa poboczne, nie przypominają wnętrza francuskiego oryginału. Najbardziej rozbrajające są elementy "tutejsze", to znaczy drzewka pomarańczowe, które są ustawione przy ołtarzach, podobnie jak w polskich kościołach choinki świerkowe.
W przeszłości każda ulica zwyczajowo była przypisana do konkretnego rzemiosła. Stąd w późniejszym czasie nadano im nazwy sprzedawanych tam produktów lub profesji wykonywanych przez ich mieszkańców. Idąc ulicami mijamy ciąg sklepików jubilerskich, kilka ulic dalej tekstylnych, następnie szereg z butami.
Zastanawialiśmy się nad wysłaniem paczki. W tym celu udaliśmy się na pocztę główną. W środku jedna kobieta wpatrzona w komputer, z ręką na myszce. Na pytanie o cenę wysłania paczki rzuciła nam na ladę (dosłownie rzuciła) zeszyt formatu A4, z zafoliowanymi kartkami, z różnymi angielsko - wietnamskimi napisami. Chodziło chyba o to, żebyśmy sobie sami znaleźli cenę. A ona - ponownie wzrok utkwiony w monitorze. Delikatnie zajrzeliśmy na ekran. No jakże by inaczej - gra w pasjansa. Zrobiło mi się dziwnie. Komuno wróć!! Każdego, kto tęskni za tamtymi czasami, zapraszamy do Wietnamu (ponownie).
W centralnym punkcie Starego Miasta "napadają" nas kobiety z koszami, sprzedają ananasy i banany. Wszystko za jedyne parę dolarów. Podobnie nagabują nas sprzedawcy książek, zapalniczek, czapek, koszulek i tym podobni.
Naszym kolejnym celem jest wybudowane przez francuskich kolonizatorów więzienie. Przetrzymywano w nim Wietnamskich patriotów i bojowników o wolność i niepodległość. W okresie wojny wietnamsko- amerykańskiej więziono tu pilotów zestrzelonych podczas tego konfliktu. Sugestywnie przedstawione naturalnej wielkości postaci zamknięte w celach i zdjęcia ludzi zakutych w dyby zrobiły na nas spore wrażenie. Umieszczona w jednej z sal oryginalna gilotyna używana przez Francuzów, daje dużo do myślenia. Teren na którym znajdowało się więzienie był kiedyś wioską, dziś wokół są budynki. Ocalała jedynie niewielka część pierwotnego kompleksu. Spacer po mieście zaprowadził nas do Opery, którą zbudowali Francuzi w dzielnicy nazwanej French Quarter. Obszar ten charakteryzuje wyraźnie różna architektura, szerokie ulice i fasady domów. Po ciasnym i trudnym do przemieszczania się Starym Mieście, była to miła odmiana. Przestrzeń, budynki w stylu francuskim, rozłożyste, duże, obszerne ulice z zielonymi skwerami. W ciągu dnia poranna mżawka ustała, było troszkę cieplej niż wczoraj. Znaleźliśmy w miarę spokojne miejsce na kawę i rozpoczął się ciąg dalszy próbowania wietnamskich potraw. Po tradycyjnej tutejszej zupie Pho, przyszła kolej na spring Rolls (Nem), w Polsce znane jako sajgonki.

Najgorsze, że jakiś insekt pogryzł mą skórę... Jakże to miło mieć B Rh+.

dzienne wydatki:

wstęp do muzeum 2x 20.000VND
bułeczki 4x 14.000VND
lunch 115.000VND
wapno w aptece 48.000VND
woda, cola, słodycze 60.000VND
kolacja 150.000VND
hotel 13$



dzień trzydziesty piąty 30 stycznia

Ostatni dzień w Hanoi rozpoczęliśmy leniwie. Jako, że wieczorem wyruszamy nocnym sypialnym autobusem do Hue, nie chcieliśmy tracić sił. Jak się potem okazało, była to słuszna strategia. Po śniadaniu w hotelu, tradycyjnie bardzo skromnym jak na nasze żołądki , poszliśmy zwiedzać i szukać czegoś do zjedzenia.
(śniadania w naszym hotelu są ekstremalnie skromne, dżemik wielkości czubka łyżeczki, plasterek masła, przez które widać powietrze, jedno smażone jajko i bagietka, którą jest tak mała, że wystarcza na dwa kęsy).
Odwiedziliśmy pobliski targ warzywny. Rozłożone na ziemi w rzędach, tarasujące chodnik i ulice warzywa i owoce zachęcały do ich skosztowania. Wielu z nich nie potrafiliśmy nawet zidentyfikować.
Pomiędzy straganami ujrzeliśmy wąską, bogato zdobioną bramę. Okazała się wejściem do mocno już zniszczonej przez wieki chińskiej świątyni. Po bokach stały kamienne tablice z nazwiskami ofiarodawców na rzecz świątyni. Wewnątrz bogato zdobione wnętrze i ludzie odprawiający modlitwy. Po chwili ciszy wewnątrz, wyszliśmy ponownie na ruchliwe i tętniące życiem ulice.
Parę uliczek dalej natrafiliśmy na spokojną knajpkę, w której spotkaliśmy grupkę Polaków. Wymieniliśmy się cennymi spostrzeżeniami z podróży.
Po nocnym przejeździe z Luang Prabang do Vientianu i związanych z nim wielogodzinnym męczeniem się w za małym siedzisku, szukaliśmy tanich lotów na dalszą drogę. Udaliśmy się w tym celu do biura rezerwacji Vietnam Airlines. Tu kolejny raz w tym kraju spotkaliśmy się z niekompetencją obsługi. Pani za ladą napisała nam ceny i godziny odlotów. Po chwili przemyślenia przez nas jaki lot najbardziej nam pasuje, zdecydowaliśmy się na konkretny lot. Ku naszemu zaskoczeniu, panienka z rozbrajającą miną stwierdza, że bilety już są droższe. Jest dużo chętnych i na ten dzień musimy zapłacić więcej. wszystko to mówi zajadając się słonecznikiem, wypluwając łupiny i równocześnie prowadząc rozmowę z koleżanką. Kolejna taka sytuacja, która nas tu spotyka. Szybko pani dziękujemy i korzystając z sieci internetowej pobliskiej kawiarni sprawdzamy bezpośrednio na stronie przewoźnika sytuację. Okazuje się, że są dostępne bilety na lot z Da Nang do Saigonu w niższej nawet cenie niż uzyskana w informacji. Po 10 minutach jesteśmy ich szczęśliwymi posiadaczami (ciągle wirtualnie). Cieszymy się, ponieważ zaoszczędzimy sporo czasu i zdrowia w pseudo sypialnych busach po Azji. Ale o tym jutro, jak przeżyjemy podróż z Hanoi do Hue...

dzienne wydatki:

drugie śniadanie 250.000 VND
przekąski 2x14.000 VND
lunch 120.000 VND
napoje i ciastka 45.000 VND
bilety lotnicze Da Nang - Saigon 2x 1.452.000 VND


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże