Geoblog.pl    ludziepodrozuja    Podróże    Projekt 2012 Azja południowo wschodnia    Luang Prabang dzień dwudziesty trzeci
Zwiń mapę
2012
18
sty

Luang Prabang dzień dwudziesty trzeci

 
Laos
Laos, Luang Prabang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2649 km
 
Laos to jedyny w rejonie Azji południowo-wschodniej kraj bez dostępu do morza. Przepływająca rzeka Mekong skupia większość ludności zamieszkującej to państwo. Miejsce to jeszcze do niedawna było świadkiem dramatycznych wydarzeń. Tocząca się w sąsiednim Wietnamie wojna i przebiegający przez Laos szlak Ho Chi Mina miał ogromny wpływ na kraj. Od początku lat 50 antyfrancuski i komunistyczny ruch wyzwoleńczy Patchet Lao stopniowo przejmował kontrole nad Laosem. Państwo było bombardowane przez USA. Ostatecznie w 1975r ogłoszono powstanie socjalistycznej republiki Laosu. Ludność terroryzowana przez komunistyczne władze masowo uciekała do Tajlandii. Obecnie złagodzenie polityki zagranicznej z sąsiednimi krajami i wcześniejsze wycofanie wojsk Wietnamskich poprawiło sytuacje ludności. Kraj ten zaczęliśmy zwiedzać od rejsu po Mekongu, łodzią przez dwa dni. Pierwszym naszym celem jest Luang Prabang.

Przelicznik walutowy 1 zł = 2244 Kipów Laotańskich

Tak, tak, z przeliczaniem pieniędzy jest kłopot. Płacimy w tysiącach, jak będzie można zobaczyć w wydatkach są to niebagatelne sumy, oczywiście w Kipach, nie w przeliczeniu w złotych. Trudno jest się przestawić po Tajlandii i Malezji, gdzie było to dosyć proste - w Malezji po prostu 1:1, a w Tajlandii dla blondynek - przesunąć przecinek w lewo o jedno miejsce...

dzień dwudziesty trzeci 18 stycznia

Wstaliśmy po 6.00. Mini bus, który zabierał nas z hostelu w Chiang Mai nie kazał na siebie długo czekać. Nawet nie zdążyłam wypić kawy. Wsiedliśmy jako pierwsi, dosiadło się jeszcze 9 osób. Wypełnionym busem dojechaliśmy do Chiang Khong, miejscowości w Tajlandii, gdzie przekraczaliśmy granicę. Przejazd trwał prawie 2 godziny.
Przekroczenie pobytu powyżej dopuszczalnego wymienionego w wizie okresu, kosztuje 500 batów za dzień. My nie musieliśmy ponosić tej opłaty, ponieważ spędziliśmy w Tajlandii 14 dni, a wizę mieliśmy na 15 dni. Niewielka kolejka na granicy, mała budka, czynne dwa okienka. Szybka pieczątka w paszporcie i hop, na prom. Przez Mekong na stronę Laosu i z powrotem pływają niewielkie, kilkunastoosobowe łodzie. Rzeka w okresie kiedy tu jesteśmy w porze suchej, ma może 150m szerokości. Prom mieliśmy opłacony w pakiecie, ale pewnie niewiele kosztuje. Przedostajemy się na drugą stronę. Druga strona rzeki to miasteczko Huay Xai. Wspinamy się do posterunku granicznego Laosu, po stromym nabrzeżu. Żadnych problemów z wyrobieniem wizy na granicy nie ma. Cała procedura trwa kilkanaście minut. My mieliśmy zrobioną w Bangkoku. Opłata ta sama 30 dolarów amerykańskich. Kilkaset metrów dalej mieliśmy punkt zbiorczy w miejscu gdzie wypływają łodzie do Luang Prabang. Po prawie godzinnym oczekiwaniu na komplet pasażerów, wsiadamy do łodzi. Jej długość to około 40m, a szerokość 3m. Mieści dwa rzędy siedzeń. Całość zadaszona drewnianą konstrukcją. Sterówka umieszczona na samym przodzie i silnik spalinowy od ciężarówki w tylnej części. To będzie nasz transport przez kolejne dwa dni po Mekongu. Odpływamy około godziny 13, Dziś przed nami 5 godzin rejsu.
Na pokładzie mieszanka pasażerów. Jest całe mnóstwo młodych ludzi, Amerykanie, Duńczycy, Francuzi, Szwajcarzy, Kanadyjczycy, Niemcy. Młodzież do 40 roku życia od razu chwyciła w dłoń Beerlao, czyli laotańskie piwo. Polało sie strumieniami, ludzie zrobili się hipernadaktywni. Chodzą po pokładzie od przodu do tyłu i odwrotnie. Od burty do burty by robić zdjęcia, lub nakręcić co lepszą scenę. Ponad 90 osób na pokładzie to tłum. Relacje jakie czytaliśmy o tym rejsie mówiły o braku jedzenia i picia na pokładzie, oraz o drewnianych ławkach. Nakupowaliśmy więc prowiant, jeszcze w Tajlandii, a przy odprawie, na stoisku kupiliśmy poduszki na siedzenia. Okazało się, że nie ma takiej potrzeby. Od roku bodajże nie ma już drewnianych ławek do siedzenia, a przymocowane za pomocą śrub do drewnianego pokładu, mało używane, czy raczej mało zużyte siedzenia, wyciągnięte z minibusów. Całość łodzi jest drewniana, poza częścią dachową, która częściowo jest obłożona plastikiem. Są nawet firanki z frędzlami ozdobnymi i na czas suchej pory zwinięte, ceratowe osłony przeciwdeszczowe.
Widoki są po prostu piękne. Cały czas lasy, ogromne skalne bloki wystające z wody lub przycupnięte przy brzegach. Co jakiś czas malutka plaża bądź przystań ze schowaną wioseczką. Przy skałach widać rozłożone na kijach sieci. Parę razy mija nas szybka łódź, która tą trasę, którą robimy w dwa dni, robi w jeden dzień, dwa razy szybciej. Pasażerowie mają kaski, a łódź przemieszcza się z dużą prędkością, skacząc po falach rzeki. Gdy zaczyna się ściemniać, udaje nam się wreszcie dopłynąć do wioski Pak Beng. Od brzegu słychać przekrzykujących się właścicieli gesthousów i pokoi do wynajęcia. Zastanawialiśmy się czy możliwe jest, by tych pokoi zabrakło, ale raczej nie. Miasteczko choć niewielkie ma coraz większą bazę noclegową. Rozmawialiśmy z niemieckim małżeństwem, które było tutaj kilka lat temu. Nabrzeże wygląda podobnie, ale ilość pokoi podwoiła się. Jest ciemno, a my wspinamy się po kamiennym nabrzeżu. W zasadzie niewiele widać. Pokój na jaki się zdecydowaliśmy jest całkiem przyzwoity, pościel czysta, zresztą po wielu już doświadczeniach wiemy na jaki standard możemy liczyć, i czego oczekujemy w tym budżecie, który sobie założyliśmy. Negocjujemy jeszcze śniadanie i już spokojne możemy wyruszyć na nocny obchód. Niewiele jest do oglądania. Dosyć ciemno, nie widać rzeki, parę knajpek, dużo kwater z pokojami. Parę sklepów, głównie z chipsami, ciastkami i napojami.

dzienne wydatki:

poduszki 2x 40BTH
bagietki 3x 40BTH
zupa i cola na łodzi 100BTH
hotel 400BTH



dzień dwudziesty czwarty 19 stycznia

Płyniemy łodzią od rana, co bardzo sprzyja pewnym refleksjom. Poranek rozświeciło piękne słońce, chociaż początkowo było bardzo chłodno a nawet mroźny. W odróżnieniu od wcześniejszych hosteli w tym była prawdziwa kołdra. Nie dziwimy się. Albo dziwimy się , choć bardzo się przydała. Ranek na łodzi, szczególnie moment wypływania i poczucia tego chłodnego wiatru zachęca do pośpiesznego (dla tych kto jeszcze tego nie zrobił) nałożenia polarów, kurtek, czapek, szalików. Płyną z nami Laotańczycy. Siedzą na pokładzie na samym przodzie. Oni to nawet nakładają rękawiczki, bo dla nich jest zima przecież. W każdym razie mnie mąż zmusił do nałożenia dwóch koszulek, bluzy, kurtki przeciwdeszczowej, dwóch par skarpetek i dziękuję mu za to, bo jest mi wystarczająco ciepło, ale widzę, jak inni kulą się z zimna. Po rozwianiu się porannych mgieł naszym oczom ukazuje się zieleń wzgórz otaczających nurty rzeki.W zasadzie na całej długości trasy są lasy. Poranne powietrze rozgrzało się od słońca, pobudzając skacowanych zachodnich turystów. Sternik leniwie ledwie dotyka koła, korygując kurs. Jest pięknie. Po prostu pięknie. Aż się wierzyć nie chce, że tu tak spokojnie. Mijamy kolejne niewielki osady i mamy wrażenie, że przepływające łodzie raz dziennie, są tu jedynym wyznacznikiem czasu. (co pewnie nie jest do końca prawdą ) Od czasu do czasu, na brzegu widać samotne szałasy. Jest pora sucha. Niski poziom rzeki widać wyraźnie po śladach na przybrzeżnych skałach.
Dopływamy wreszcie. Po ponad 7 godzinach rejsu jesteśmy w Luang Prabang. Bierzemy tuk-tuka do hostelu. Później krótka wizyta na lokalnym nocnym bazarze, obchód gesthousów - szukamy czegoś na jutro, koniecznie z widokiem na Mekong. Przed 21.00 jesteśmy w miejscowej restauracji. Jemy kolację, o 22.00 grzecznie nas informują, że zamykają. Wracamy, a po drodze mijamy dwa patrole policyjne. Ciągle zapominamy, że to państwo komunistyczne.

dzienne wydatki:

śniadanie 130BTH
kawa 5.000KIP
tuktuk do hotelu 4 USD
lunch 2x 10.000 KIP
mleko do kawy 4.000KIP
kolacja 53.000KIP
hotel 13 USD



dzień dwudziesty piąty 20 stycznia

Dzień pełen wrażeń. Wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Sabaidee (sabaidii) oznacza dzień dobry. Każdy pozdrawia się tym słowem. Wypożyczyliśmy rano rowery. Przejechaliśmy miasto wzdłuż i wszerz. Nie jest wielkie. Duża ilość świątyń, praktycznie na każdym kroku, gdzie się nie ruszysz - świątynia. Luang Prabang to miasto wpisane na listę światowego dziedzictwo UNESCO. Jest antyczna stolicą tego regionu, starego królestwa Lany. W mieście dominuje niska, jednopiętrowa zabudowa. Jest bardzo wiele kamienic w stylu kolonialnym, z dużą ilością drewna. Drewniane drzwi, okna wraz z okiennicami, płotki, ogrodzenia, podbitki dachowe. Miasto leży w dolinie, otoczone pasmami gór. Odwiedzamy Royal Palace Museum, Świątynie Wat Zieng Thong, najstarszą świątynię w Luang Prabang, wspinamy się na szczyt wzgórza Phou Si, gdzie oprócz zapierającego dech widoku na miasto, jest świątynia Wat That Chomsi. Wspinamy się to dobre określenie, ponieważ by dotrzeć do świątyni trzeba przejść aż 350 stopni stromych schodów.

Wieczorem ponownie odwiedzamy nocny targ. Liczne stoiska, to znaczy na ziemi ułożone towary na ceratowych matach i sprzedawczynie zachęcające do kupna. Jutro rano przed nami nie lada wyzwanie. Musimy wstać o piątej rano, by uczestniczyć w "karmieniu mnichów" Ceremonii, jaka odbywa się co rano, podczas której głównymi ulicami miasta przechodzi procesja mnichów, a ludzie ofiarowują im jedzenie i okazują swój szacunek. By zorganizować najbliższe dni kupujemy bilety na autobus do Vientianu - naszego następnego celu wyprawy, a także, niejako w pakiecie kupujemy także bilety lotnicze do Hanoi. Ze stolicy Laosu polecimy do Wietnamu. Podróż autobusem zajęłaby dużo czasu (około 24 godziny), i wymęczyłaby nas okrutnie. Zadecydowaliśmy się więc pozwolić sobie na trochę luksusu.

dzienne wydatki:

śniadanie 40.000KIP
wypożyczenie rowerów 20.000KIP
wstęp do świątyni 2x 20.000KIP
cola i shake 17.000 KIP
obiad 2x 40.000KIP
owoce i shake 27.000KIP
bilety na autobus nocny do Vientianu 2x 180.000KIP
bilety lotnicze z Vientianu do Hanoi2x 135 $
bluza 6$
koszulka t-shirt 20.000KIP
zeszyt do notowania, ile wydała żona 4.000KIP
hotel 13 USD


dzień dwudziesty szósty 21 stycznia (Dzień Babci)
Dzień zaczął się od bardzo wczesnej pobudki. Budzik zadzwonił o 5.00. Postanowiliśmy wstać przed wschodem słońca, by zdążyć na ceremonię karmienia mnichów. Odbywa się to każdego ranka w mieście. Na główną ulicę Luang Prabang pełną światyń, dotarliśmy o brzasku i z rosnącą grupą turystów czekaliśmy na pojawienie się mnichów. Niepewni tego co nastąpi obserwowaliśmy przygotowania mieszkańców do codziennego ofiarowywania żywności. Na chodniku wzdłuż murów świątyni tutejsze kobiety ułożyły maty i dywaniki, na nich poduszki dla turystów i słomiane pojemniki z ryżem. Za opłatą można było usiąść, przyklęknąć na poduszkach, przepasać się szarfą przez ramię, w przygotowaniu do zwyczaju przekazania pożywienia. Kiedy tylko nastał świt pojawiły się pierwsze grupki młodziutkich mnichów. Większość z nich to dzieci, kilkunastoletni chłopcy, z pojemnikami na żywność, przewieszonymi przez prawe ramię. Jeden za drugim w skupieniu, gęsiego, szli chodnikami, mijając kolejnych ofiarodawców, napełniających ich pojemnik. Całości towarzyszy tłum turystów, fotografujących to wydarzenie (my wśród nich oczywiście).

Znowu nieodparte uczucie skomercjalizowania tego jakże szlachetnego religijnego zwyczaju. Kontrast skupionych mnichów z ekspresyjną grupą turystów, dźwięk zwalnianych migawek aparatów, błysk fleszy, zaburzał trochę pełną powagi procesję. Trwało to około 40 minut, po czym wszyscy zaczęli się zbierać, ulica nieznacznie wyciszyła się, kobiety poskładały poduszki, zwinęły maty i dywaniki, pozbierały koszyczki z ryżem, a rzeczy toczyły się dalej swoim rytmem. Knajpy zaczęły serwować śniadania dla turystów.
My oczywiście też idziemy na śniadanie. Zapowiadający się miły poranek chcemy spędzić w spokojnym, upatrzonym wczoraj miejscu nad Mekongiem. Obserwujemy budzących się do życia straganiarzy, dostawców, turystów powolnie zapełniających restauracji i wschodzące słońce, które powoduje opadanie mgieł nad lasami przy brzegach rzeki, jednej z największych w Azji.
Na szczęście jest wi-fi. Otwieramy skrzynki z podziękowaniami za pocztówki :). Tak, tak, dużo znajomych pisze, że trzymają je na eksponowanych miejscach. :).
Widokówki z ostatniej wyprawy ze Sri Lanki doszły tuż przed naszym powrotem, a tym razem mamy jeszcze przed sobą 40 dni podróży, nie minęliśmy jeszcze nawet półmetka naszej wyprawy. To miłe uczucie. Naprawdę...

dzienne wydatki:
śniadanie 80.000KIP
wypożyczenie rowerów 2x 10.000KIP
shake 2 x 10.000 KIP
lunch 2x 13.000KIP
kolacja 2x 20.000KIP
pranie 20.000KIP
hotel 100.000 KIP


dzień dwudziesty siódmy 22 stycznia
Śniadanie w "Indochina Spirit Restaurant". Stoliki z białymi obrusami, na śniadanie bagietka z jajkiem sadzonym, sałatka z owoców z jogurtem i herbatka. Z jednej strony dobrze, że są bagietki, bo w Tajlandii czy Malezji praktycznie w ogóle nie ma pieczywa. Ale przy śniadanku westchnęłam:"jak przyjedziemy do domu, to chleb pieczemy", na co mój mąż;"tak, tak, i rosołek, a nie te zupy cytrynowe".
Fakt, jedzenie jest ciekawe, czasem nawet smaczne, ale powoli zaczynamy tęsknić za swoimi przyzwyczajeniami.
Noc była dziś mało spokojna. Wczoraj wieczorem do guesthousu, w którym mieszkamy przyjechali Chińczycy. Jakaś grupa większa, około ośmiu osób. Hałasy, krzyki, ostry , gwałtowny, urywany nagle język. To, że mieszkamy w budynku zbudowanym w stylu kolonialnym ma niezaprzeczalny urok. Niestety, ma też wady. Główną jest to, że jest to lekka konstrukcja. Drewniane drzwi z litego drewna, bez uszczelek, powodują, że słychać każde, nawet najlżejsze stuknięcie drzwiami. Nie mówię już o tym, że ściany są cienkie, jedynie ze sklejki, wiec słychać wszystko. W pomieszczeniach mieszkalnych chodzi się bez butów, ściąga się je przy wejściu (podobnie jak do każdej Świątyni). W hostelach nie ma dywanów, więc nic nie wycisza kroków. Czasem jest tak, że faktycznie, ma się wrażenie, jakby słoń przeszedł.
Wczoraj zrobiliśmy ponownie obchód nocnego bazaru. Gdy mieszkasz w centrum Luang Prabang, praktycznie nie bardzo jest gdzie pójść. Trzeba "zaliczyć" targ. Zdumiewające, jak wiele jest tu rękodzieła. Luang Prabang z okolicznymi wioskami to centrum manufaktury tkackiej. Różnorodność tkanin, a z nich szalików, chustek, toreb, siatek, obrusów, fartuszków, śliniaków, kapci, nakryć głowy przeróżnych, zachwyca nas. Stoisko przy stoisku. Sprzedają w przeważającej ilości kobiety. Na długości około 1 kilometra leżą maty, rozłożone są towary. Tutaj robią "coś z niczego". Portfeliki z materiału. Rzeźby, pudełka,misy, pałeczki z drewna. Sporo wyrobów ze słomy, wikliny czy z bambusowych liści - koszyki, koszyczki, kosze, nosidła, czapki. Z niteczek powiązane są misternie przeróżne, kolorowe "bransoletki" na rękę. Oglądamy też dużo wyrobów ze srebra (chyba), bransoletki, łańcuszki, medaliki. Mnie najbardziej porusza obecność dzieci, niemowląt na targu. Kobiety siedzą z maleńkimi dziećmi, karmią je, kładą obok w leżaczkach. Na jednym ze stoisk leży może pół roczne niemowlę, na kocyku, osłonięte postawianą dziecięcą moskitierą. Naokoło hałas kupujących turystów, ostre światło z żarówek, zawieszonych na drutach na metalowych stelażach dookoła stoisk.
Laos jest biednym krajem. Widać to wyraźnie. Nie trzeba do tego suchych danych o dochodzie narodowym brutto na mieszkańca. Na targu możesz też kupić oryginalną whisky (?) , w każdym razie jakiś mocny alkohol z wężem w butelce. Niektóre węże mają rozwarte paszcze i trzymają w nich skorpiona. Niewielkiego oczywiście, bo chodzi o to, by razem się zmieściły w butelce. Nie wiem jak oni tam upychają te gady.
Nie można nie wspomnieć o zaułkach, przeważnie są to boczne uliczki, a w zasadzie jedna główna, która łączy nocny market z targiem warzywnym. Na tej ulicy, na całej długości, w otoczeniu mieszkalnych domostw, rozstawione są jeden przy drugim "szwedzkie stoły" Dostajesz talerz i możesz nakładać do woli (ale chyba tylko raz). Do wyboru masz kilkanaście rodzajów makaronów, przeważnie z niczym. Przyprawione, ze śladowymi ilościami warzyw, np. marchewki czy brokułów. Osobno są swoiste sałatki, z bliżej nie zidentyfikowanymi warzywami, może dynia, może oberżyna, może cukinia. Duże ilości fasolek zielonych, w osobnych misach ryże, zarówno białe jak i przyprawione szafranem i innymi przyprawami, z opiłkami warzyw, marchwi lub zielonych ziół i traw. Możesz też dobrać mango pokrojone w kostkę, ogórki w plastry, małe pomidorki. A wszystko za jedyne 10 tysięcy Kipów (czyli około 4 złotych). Dodatkowo możesz zaszaleć i za 8 do 10 złotych, czyli około 20 tysięcy Kipów laotańskich możesz kupić grilowaną rybę lub pierś kurczaka, lub coś na kształt boczku.
Następnie siadasz z tym talerzem na drewnianych ławkach, przy drewnianych , niedbale złożonych stołach (zresztą mówiąc stołach, obrażam stoły z prawdziwego zdarzenia). To są raczej deski zbite do kupy, z założoną ceratą. I jesz, a otacza Cię chmara turystów, zachwycona lokalnym jedzeniem i otoczką konsumpcyjną. W okrągłych koszykach na stołach są pałeczki. Używane. Pamiętaj! Nigdy nie bierz pałeczek, które leżą otwarte. Wybieraj tylko zafoliowane, lub noś ze sobą swoje. Kup, są niedrogie, ale masz coś na kształt gwarancji, że nikt przed tobą tego drewienka nie lizał.
W Luang Prabang przepięknie meandruje Mekong. Możesz uchwycić tu romantyczny zachód słońca, które odbija się w wodach Mekongu zahaczając o otaczające miasto góry. Doprawdy urocze miasteczko, leniwe i senne, rozbrajające swoim spokojem.

dzienne wydatki:
śniadanie 2x 18.000KIP
podwieczorek (kawa i ciastka) 33.000KIP
shake 10.000KIP
kolacja 40.000KIP
prowiant na drogę 13.000 KIP

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
zwiedzili 3% świata (6 państw)
Zasoby: 23 wpisy23 0 komentarzy0 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże